Powieści i opowiadania

Ulica

Brygida BłażewiczWiedział, że chce to zrobić, odkąd pamiętał. Zawsze, kiedy przechodził tą ulicą, pragnienia osiągały oszalałe drgania, a pożądanie wypełniało całe jego jestestwo. Pamiętał jeszcze z liceum, kiedy pierwszy raz wracał wieczorem ulicą. Widok zapraszających kobiet, czerwień szminek i zapach – ekscytująca mieszanka potu, podniecenia i perfum, wszystkie te obrazy wdzierały się pod powieki, wypełzały do nozdrzy i brały we władanie fantazje. Chciał tego, pragnął przeżyć namacalnie przyjemność ze swoich fantazji. Teraz, mając 36 lat, znał niektóre z nich z imienia, a co najważniejsze miał już opracowany plan.

Teraz tylko czekał na moment, kiedy znów na nowo narodzi się pragnienie, którego już nie będzie musiał hamować.

Dziś wieczorem padało, krople deszczu wpadały za kołnierz, chłodząc nieprzyjemnie rozgrzany kark. Szedł jak zwykle, ulicą. Był tak zmarznięty, że nie rozglądał się zbyt wiele. Nagle, przy końcu zauważył ją, której imienia nie mógł sobie przypomnieć. Stała na rogu, porządnie już zmoknięta. Jej mokre włosy spływały delikatnie falami, a na nosie osiadły niesforne krople i nie chciały się stamtąd ruszyć. Nasiąknięta sukienka podkreślała jej figurę. Pragnął jej, poczuł, że budzi się w nim pożądanie. Już wiedział, że ten dzień nastał.

Dziewczyna machnęła do niego przyjaźnie ręką, raczej aby się przywitać, niż zapraszać, ale podszedł do niej.

– Chodź do mnie – zaproponował – napijemy się herbaty, pogoda jest do dupy. Chodź i się ogrzej.

– Dobra idziemy – odpowiedziała ufnie, przecież go znała. Chwyciła go pod ramię i niezauważeni przez nikogo oddalili się w kierunku jego domu. Weszli, podał jej ręcznik. Dziewczyna zniknęła w łazience, słyszał, jak bierze prysznic. Musiała bardzo zmarznąć. Zrobił herbatę, akurat wyszła, miała na sobie halkę koloru zieleni odchodzącej jesienią, która genialnie współgrała z rudością jej kręconych włosów. Podszedł do niej. Szepnął tylko:

– Wybacz – a później, jak w zwolnionym filmie, oglądał swoje palce, jak zaciskają się coraz bardziej na jej szyi, jak przenika go zieleń strachu, zamknięta w ostatnim spojrzeniu, aż w końcu usłyszał delikatne chrzęst i piękno opadło bezwartościowo na ziemię. Patrzył na jej piękne ciało, na twarz anioła.

– Cha, cha, zabiłem anioła – pomyślał, patrząc na jej piegi, które szalały na bladości jej cery. Osiągnął część swojego spełnienia.

Rozebrał ją do naga, obserwując z dokładnością doświadczonego chirurga każdy kawałek jej pięknego ciała, przypatrywał się harmonii i symetrii jej piersi, podziwiał krągłość bioder, delikatność i smukłość rąk. Podniósł ją i zaniósł do łazienki.

Przygotował wszystko na wypadek takiej jak ta sytuacji. Jeszcze stał i patrzył na jej ciało rozłożone na stole. Zastygł w drżeniu własnych pragnień i fantazji. Patrzył zauroczony oczami dziecka, które zauważyło Świętego Mikołaja, wkładającego prezenty pod choinkę.

Wyjął z leżącego obok zestawu najdłuższy nóż z zielono-perłową rączką i skupiony w ciszy wypełnionej miłością oglądał po raz kolejny jego smukłość i długość, jakby się zastanawiał, czy jest wystarczająco godny. Szybkimi, precyzyjnymi ruchami przeciął wewnętrzne części pach, łokci i kolan. Podobało mu się, jak ostrość noża wchodziła w gładkie, jeszcze ciepłe ciało, a usłyszawszy zgrzyt przy zetknięciu z kością, poczuł w sobie rozbłysk radości. Patrzył jak zahipnotyzowany na karminową czerwień krwi, która opuszcza piękno porcelanowego ciała.

Uświadomił sobie, że na tę chwilę czekał całe życie, wiedział, że nic od tego miejsca nie będzie już takie samo. Zasłuchany w genialność fug Bacha, pracował szybko, sycąc wzrok kolejnymi częściami anioła. Do rana miał już wszystko przygotowane. Oglądanie osobnych części nie wzbudzało już takiej radości, raczej obrzydzenie, że tak łatwo zbrukał świętość.

Każdą z części ciała pakował do wcześniej przygotowanych pudełek. Miał ich siedem, tyle, ile barw w tęczy. Czerwone, wysłał do pani Rozalii, która prowadziła burdel na drugim końcu miasta, pomarańczowe przesłał do najbliższej przyjaciółki, aby nie tęskniła za rudym i uśmiechniętym rudzielcem, żółte ofiarował w wysyłce akademii medycznej do eksperymentalnych badań, niebieskie i granatowe podesłał dwóm posterunkom policji wszak z tymi właśnie kolorami powinni się oni utożsamiać, ostatni fioletowy wysłał do biskupa, wiedział, że i on czasami zachodził na ulicę.

Teraz tylko czekał. Był spokojny, Bach wypełniał jego pokój i umysł. Zasłuchany w genialną muzykę, która dawała wolność, szybował do miejsc poza wszechświatem, zatapiając się co raz w gęstniejące mgławice rozkoszy. I czekał.

Po dwóch dniach usłyszał nerwowe kroki na schodach i walenie w drzwi. Wstał, akurat słuchał koncertu organowego Bacha, piękny utwór na śmierć. Wszedł na krzesło, założył karminowo-złotą pętlę i odepchnął mocno krzesło spod nóg. Wśród śpiewających organów poczuł wilgoć w spodniach, słyszał nerwowe wrzaski, odchodził...

– Konrad, Konrad – ktoś szarpał – Konrad obudź się, zmoczyłeś łózko!

Brygida Błażewicz
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.