Powieści i opowiadania

Nieboskłony

NieboskłonyNie mam zbyt wiele czasu… Mogę poświęcić Ci dosłownie chwilkę, opowiedzieć tylko iskrę, a płomień wyobraź sobie sam.

Muszę uciekać. Ścigają mnie! „Smok” przestrzegał mnie przed nimi, ale nie chciałem go słuchać. „Smok” – to mój kolega, jest niczym mój cień. Kazał mi się tak do siebie zwracać. Właściwie pojawił się znikąd. O ile pamiętam, to jest przy mnie od kilku lat. Czasami go nienawidzę, każe mu zniknąć i nigdy nie wracać! Obraża się wtedy, długo milczy, znika. W końcu zaczynam żałować swoich impulsywnych słów, tęsknić za jego nieustannym głosem. Czuję się bardzo samotny.

I wtedy wpadam w kłopoty.

Nie wolno mi się zatrzymać! Ale jestem już tak bardzo zmęczony! Tyle ulic już przebiegłem! Są blisko! Muszę biec! Czuję ich wściekły oddech na karku. Zgubić, zgubić ich! Tylko jak? Szybko, szybciej! Myśl!

Tam za rogiem jest targ, potem pasy. Tak! Ucieknę im! Oh, jakie mam miękkie nogi, drżę na całym ciele, żebym tylko zdążył! Już blisko! Zatrzymuję się, nasłuchuję.

Czy to możliwe, że ich zgubiłem? Muszę odejść jeszcze kawałek. Schowam się w jednej z tamtych kamienic, tak dobrze je znam! Szybko, ale nie za szybko, żeby mnie nie rozpoznali! Wmieszać się w tłum… pójdę za tą kobietą z dziecięcym wózkiem.

Nagle słyszę pisk opon, coś we mnie z impetem uderza. Czuję… a raczej przestaję czuć prawą nogę! Boli!

Wszędzie krzyki, hałas, zamieszanie, tysiące nieznajomych twarzy kłębiących się wokół mnie. Ktoś pogardliwie się śmieje. Śmiech sprawia ból, przenika każdą tkankę, poraża bębenki.

– Co w tym zabawnego, Smoku? – krzyczę, rozpoznając drwiący śmiech.

– Gdybyś mnie posłuchał, nie doszło by do tego! – wrzeszczy na mnie wściekle.

Nie podchodzi, by mi pomóc. Śmiejąc się powoli, odchodzi, dorzucając jeszcze z pogardą w głosie:

– Wrzeszczałeś, że mnie nie potrzebujesz, że mnie nienawidzisz!

– Zatrzymaj się, pomóż mi! – wołam błagalnie, niemal przepraszająco.

W odpowiedzi słyszę tylko drwiący śmiech.

Już ktoś inny układa mnie na noszach, a Smok znika wśród tłumu gapiów. Tutaj mnie nie zaatakują, o to mogę być spokojny. Jakiś obcy mężczyzna mówi do mnie, pokazując na pasy. Jego przenikliwie błękitne oczy zajmują mnie niemal całkowicie i prawie nie słyszę jego słów.

– …uratował pan to dziecko w wózku, ale… nie wiem, czy uda się nam uratować pana nogę! W najgorszym wypadku amputacja. Chciałem, żeby pan wiedział. – jego usta układają się w słowa, które w tej chwili nie mają dla mnie żadnego znaczenia.

Noga, amputacja? O co chodzi?

– Jak to? – pytam zdezorientowany, dźwięki i obrazy wciąż jeszcze docierają do mnie jak w zwolnionym tempie.

– Rozumiem – mężczyzna kiwa głową ze współczuciem. – jest pan w szoku powypadkowym! Kierowca tego BMW uciekł, porzucając auto zaledwie dwie przecznice dalej. Ale tym zajmie się już policja, a my zajmiemy się panem.

Wyciąga słuchawki, zapina biały kaftan i podchodzi do kobiety na innych noszach.

Po dwóch dniach przebywania w Sali szpitalnej o białych ścianach boleśnie przypominających wcześniejsze wydarzenia chciałem wyjść. Czułem się świetnie, uratowali mi nogę. Ale znów zaczął się wyścig z czasem! Zlokalizowali mnie. Nie spałem nocami, żeby nie dać się podejść!

Koło mnie leżał starszy mężczyzna, cały połamany, patrzył na mnie podejrzanie, nie wypowiadając przez cały czas ani jednego słowa. Ktoś codziennie do mnie przychodził, lecz nie pamiętam kto! Ale biła od tej osoby dobroć i ciepło i wtedy się nie bałem.

Teraz siedzę w moim pokoju. Patrzę w ścianę. Muszę coś narysować! Potrzebuję coś do pisania, szybko, szybko, szybko! Mogą przecież przyjść w każdej chwili! Wyrywam z niemałym trudem futrynę ze złości i bezradności! Nie mogą poznać mojej tajemnicy!

Na ramieniu czuję wilgotną staruszkę, przez moment w skupieniu przyglądam się rosnącej kropli krwi, która struszką płynie mi aż na dłoń. Nagle podrywam się tchnięty nową myślą i… piszę, piszę, piszę.

Mamroczę obliczenia…

Zaniepokoiłem kogoś tym hałasem.

– Mój Boże! – mówi kobieta, wchodząc. – Czemu zniszczyłeś drzwi?

Ma taki piskliwy, denerwujący głos. Nie przerywam pracy, nawet na nią nie patrzę.

– Boże, to, to twoja krew! – kobieta załamuje ręce, ale nie poddaje się i pyta. – Co znaczą te znaki?

Nie mam ochoty wyjaśniać i tak nikt tego nie zrozumie. Jestem sam!

– Tęsknisz już? – rozlega się echem cichy głos.

– Smoku! Przecież mam jeszcze ciebie!

Ale ta kobieta ciągle mówi! Coś o jakiś lekarstwach.

– Tak. – odpowiadam. – Nodze już nie trzeba lekarstw, a teraz wyjdź, bo mam gościa.

Otwiera szeroko oczy, ale po chwili wychodzi bez słowa.

– Wróciłeś? – pytam, kiedy kobieta znika.

– Nie umiesz sobie poradzić beze mnie. – stwierdza.

– To prawda. – przyznaję jakoś smutnie. – Potrzebuję cię.

Widzę jak Smok triumfuje. Chciał tego zapewnienia, znów stał się mocny!

*

Widzisz, moje życie podzielone jest jakby na dwa etapy: przed i po. Z „przed” nie pamiętam wielu rzeczy i tylko czasami napływają do mnie dawno zagubione wspomnienia. Wtedy to chciałbym wrócić do tamtych czasów, gdzie miałem tyle swobody i byłem tak bardzo szczęśliwy. Okres „po” to ciągły strach, również dla moich bliskich. Tak! Mam rodzinę! Piękną żonę i synka, ale często o nich zapominam…

Dzisiaj siedzę sobie w fotelu i czytam gazetę. To naprawdę rzadkie zdarzenie. Jakaś ciepła, drobna istota siedzi niedaleko w drugim fotelu. Czuję jej obecność, choć wzrokiem śledzę interesującą mnie lekturę.

– Nie pozwól, by tak na ciebie patrzyła! – szepcze Smok. – Na pewno ma układy z nimi! Spiskuje przeciwko tobie! Idź do swojej strefy! – rozkazuje niemal krzykiem.

– Nie! – krzyczę, a echo mojego głosu odbija się od prosto urządzonego mieszkania.

Spogląda na mnie wystraszonym wzrokiem, niepewna co począć. Od krzyku, aż podskoczyła w fotelu. I wtedy staje się coś cudownego! Rozpoznaję ją!

Podchodzę, klękam przed nią, chwytam jej zimne dłonie w swoje wielkie, niezgrabne ręce. Drży na całym ciele, boi się.

– Kocham cię, Saro! – mówię prosto z serca i patrzę, patrzę w jej czyste, błękitne oczy.

Łaknę każdej sekundy tej chwili, która za chwilę zaliczy się już do przeszłości, ale póki trwa, delektuję się jej najpierw zdziwionym, potem zmieszanym spojrzeniem, zarumienionymi policzkami i promykami nieśmiałej nadziei. Pomimo iż ma już… ile? Czterdzieści! Przypominam sobie! Czterdzieści lat, ale nadal jest piękna, może nieco innym pięknem. Dojrzałym pięknem. Jej oczy nie straciły blasku, który zawsze roztaczała, a uśmiech, który właśnie zakwitł na jej twarzy, nadal uwodził i zachwycał.

Płaczę jak dziecko, klęcząc przed moją żoną, przepełniony miłością, która rozrywa serce, zrozumiawszy kilka prawd naraz. Jej oczy również wilgotnieją, po czym na policzkach pojawiają się pierwsze łzy wielkości grochu.

-Wróciłeś? – pyta i tuli mnie do siebie.

Jej zapach otula mnie, pociesza, ciepła skóra przyprawia o dreszcz rozkoszy. Trwamy tak złączeni minutę, dwie. Czas przestaje mieć znaczenie. Rozluźniam napięte ciało, nie wiedziałem nawet, że było, aż tak spięte. Czuję się bezgranicznie szczęśliwy i bezpieczny.

Ale co to?! Nagły, przenikliwy dźwięk przenika moją głowę na wskroś. Nie jestem w stanie opanować mojej impulsywnej reakcji.

– Aaaaaa! – wołam, podrywając się na nogi i łapiąc za głowę.

Czuję wyjątkowo natężony ból głowy, jakby ktoś próbować wyrwać mi mózg, muszę szybko coś zrobić, bo inaczej oszaleję. Kręcę się po pokoju, pojękuję, w końcu uderzam kilkukrotnie głową o futrynę, co przynosi tylko odwrotny efekt od zamierzonego. Zaczynam krzyczeć i wić się po podłodze.

Nagle dostrzegam sprawcę. Ostatnimi resztkami świadomości, nie chcąc nikogo skrzywdzić, wołam do Sary:

– Zadzwoń do lekarza!

– Już! – przestraszona biegnie do telefonu.

Ostatnie co widzę, to obraz roztrzęsionej kobiety, usilnie wybierającej dobrze znany numer psychiatry.

W tym momencie obraz znika. Nurkuję we wszechogarniającej ciemności, w której echem odbija się szyderczy śmiech Smoka.

– Zniknij! – wołam wściekły. – Odejdź! Nienawidzę cię! Nigdy, tak naprawdę cię nie potrzebowałem! To ty! Ty przerwałeś tamtą cudowną chwilę! Zazdrościsz mi, bo są wokół mnie ludzie, którym na mnie zależy, pomimo tego, jaki jestem!!!

– No, właśnie! – śmieje się Smok. – Jaki jesteś?

Ogarnia mnie jeszcze większa fala gniewu.

– Nie odbierzesz mi Sary! – wrzeszczę, siłując się z kajdanami, jakie w ciemności mi założono. – Wyrzucam cię! Nigdy już do mnie nie wracaj! Nigdy! Nigdy! Jesteś nikim!

Po wpływem moich słów Smok maleje i maleje, jego mina blednie, niepewnie rozgląda się wokół i wciąż maleje.

Potem zwyczajnie rozpływa się w ciemności i nicości. Nastaje niczym niezmącona cisza, cisza, która frustruje i pogłębia moją samotność, ale nie żałuję. Już dawno powinienem to zrobić!

Budzę się oblany potem, w małym, wymalowanym na biało pomieszczeniu. Otaczają mnie ludzie ubrani w białe fartuchy, maski, również białe. Ściany pokoju wydają się dziwnie znajome. Kobiety wymieniają miedzy sobą krótkie, kontaktowe spojrzenia, zauważyły, że już wróciłem, gdziekolwiek byłem. Leżę na łóżku, obok którego stoją jeszcze dwa takie same łóżka, a na nich przypięci pasami z poszarzałymi twarzami leżą równie dziwni goście jak ja. Szpital psychiatryczny! Nie cierpię tego miejsca!

Jedna z pielęgniarek podchodzi do mnie ze znudzoną miną i monotonnym głosem powtarza dobrze znaną regułkę:

– Lekarstwa muszę panu podać. Proszę się podnieść! – jej głos jest matowy, pozbawiony wszelkich emocji.

– Jakie lekarstwa? – pytam ochrypłym głosem.

– Proszę się uspokoić. Niech pan przyjmie lekarstwa, a wtedy wpuścimy tutaj pewną kobietę… – spogląda na mnie nieco tajemniczo.

I odnosi sukces. Szybko połykam niedobre leki, podekscytowany, a równocześnie pełen obaw, ponieważ jestem pewien, że tą tajemniczą kobietą jest moja Sara!

Po paru minutach do pokoju pozbawionego okien, obrazów i wszelkich ozdób wchodzi ubrana w czarną suknię kobieta, z nieodgadnioną miną. Mogę ją oglądać, przechyliwszy do granic możliwości głowę, ponieważ pasy krępują możliwość innego ułożenia. Kiwa głową jednej z pielęgniarek, ktoś podaje jej taboret, podchodzi wolno do mojego łóżka. Nasze spojrzenia się spotykają. Uśmiecham się, na co ona szybko odwraca wzrok. Przez pewien czas po prostu zgodnie milczymy. Mam tyle pytań, które kotłują się w mojej głowie. Od ciszy zaczyna mi piszczeć w uszach. I nagle przypominam sobie jeszcze kogoś! Kogoś bardzo dla mnie ważnego!

– Gdzie nasz synek? – pytam.

– On… nie może przyjść… jest… jest chory… – jąka się Sara.

– Kiedy będę mógł wrócić do domu? – pytam ją gorączkowo, pragnę uchwycić jej dłoń, ale cofa ręce. – Pozbyłem się Smoka! Saro! Teraz już wszystko będzie dobrze! Zrobię koło domu tę huśtawkę, którą kiedyś obiecałem. Będzie jak dawniej! Będziemy patrzeć w niebo, podziwiać zachody słońca… Saro? Saro?

Kobieta kciukiem ociera łzę i mówi do mnie smutnym, ochrypłym głosem staruszki zmęczonej życiem:

– Chcą cię przenieść na inny oddział.

– Co?! Jestem już zdrowy! – głośno wołam, ale Sara nie słucha, już wstała z krzesła. – Nie odchodź! Błagam! Nie odchodź! Potrzebuję cię, Saro!

Ale ona już znika, szybko się oddalając. Nie oglądając za siebie. Szarpię się w złości na łóżku, zrozpaczony. Krzyczę za nią długo i głośno, jakby mój krzyk miał przebić grube, ceglane ściany szpitala. Zbiegają się silni mężczyźni ubrani na biało, mocno ściskają moje pasy i na siłę podając inne leki, którymi pluję, wciąż wołając jedno imię.

*

Leże w pokoju o gładkich, miękkich ścianach. Jestem tu całkiem sam, jeśli nie liczyć kamer monitoringu, które śledzą mnie w dzień i w nocy, jak Anioł Stróż. Rysuję znaki na białych ścianach czymkolwiek się da, ale najczęściej jedyne co mam to moje paznokcie.

Czasami zapinają mnie w pasy, mówią, że jestem chory. Przez kolczaste druty mojego więzienia widzę maleńki skrawek nieba, to dodaje mi nieco otuchy. Jedyne drzewo, jakie mogę dostrzec, nie raniąc się zbytnio, określa dla mnie pory roku.

W snach, bądź też na półjawie, przychodzi do mnie znienawidzona ciotka. To dziś! Czuję to, słyszę jej kroki. Zbliża się.

– Co tu robisz, psie?! – woła od drzwi.

– Nie chciałem! – mówię, głosem dziecka. – Ten wazon był tak blisko krawędzi!

– Mała gnido! Po co ja ci daję jeść?! – mówi ciotka. – Mogłam zostawić cię w tym schronisku, dla takich jak ty!

– Nie mogłaś, jesteś moją jedyną rodziną! – dziecko ze smutkiem ściąga spodnie, wie co teraz się stanie.

– Ty bezczelna szumowino! – ciotka porywa wielki, dębowy kij w ręce.

Pamiętam, że wujek zawsze chował się w swoim pokoju, kiedy leciały kije. Bał się ciotki. I on wiele razy obrywał. Ta nieobliczalna kobieta wielokrotnie biła go i poniżała.

W końcu ciotka odchodzi. Czuję jak boli mnie każdy mięsień, ale nigdy przy niej nie płaczę. Krew nieznośnie pulsuje, czy to się kiedyś skończy? W takich chwilach marzę o śmierci.

– Mały, proszę, nigdy nie stań się takim potworem, jak ona! – mówi wujek, wychylając po jakimś czasie nos z kryjówki.

Podciągam zawstydzony spodnie i kiwam głową, przytakując. Kładę się na swoim łóżku, czując zapomniany ból z przeszłości. Jestem strasznie zmęczony! Rzeczywistość miesza się z różnymi tęsknotami i pragnieniami.

Jestem chory. Mam schizofrenię. Pierwsze oznaki pojawiły się w wieku trzydziestu pięciu lat. Teraz już wiem, że muszę przyjmować lekarstwa. Tylko one zatrzymują postęp choroby. Kiedy wyjdę na wolność, będę żył jak każdy inny człowiek. Jestem wrażliwy na słowa.

Czy pozwolisz mi zamieszać w twoim sąsiedztwie?

Gabriela Molesztak
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.