Powieści i opowiadania

Koyo – jesienne liście Japonii

MotylCzasem tak bywa, że cały świat w jednej chwili wywraca się do góry nogami. Wartości bledną, słowa zmieniają znaczenie rozważane w nowym kontekście.

Ważąc w głowie podjęte przed chwilą dwie nieodwołalne, a równocześnie najważniejsze w jej życiu decyzje, kobieta w kobaltowej garsonce, idealnie dopasowanej, przeszła szybkim krokiem szary korytarz biura, pozostawiając za sobą głuchy odgłos obcasów i subtelny zapach perfum. Pierwsza decyzja skierowała jej kroki do biura szefa. Koniec tego chorego romansu udawania, że nic nie wie o jego żonie, licznych kochankach, kolacjach w wytwornych restauracjach z wyimaginowanymi kolegami, w sobotnie wieczory! Koniec wzdychania do pustych czterech ścian, płaczu do poduszki i pogardy dla własnej osoby! Tak, ta elegancka, drobnej postury brunetka z cudownym pieprzykiem tuż nad górną wargą, nieco po lewej, kobieta sumienna, pracowita, skrupulatna, przez co wiecznie zabiegana – wymówiła dziś pracę. Tak po prostu i nieodwołalnie odchodzi. Porzuca kochanka, niedokończoną dokumentację, swój obrotowy fotel i komputer.

– Wolność! – szepcze do siebie, zawstydzona własną ulgą, jaka spłynęła na nią w tym momencie.

Zaczęła pakować swoje rzeczy osobiste do brązowego pudełka.

Zdjęcie w drewnianej ramce ukazywało dwie przytulone do siebie młode kobiety, a w tle tropikalne drzewa i błyszczący ocean. To było lata temu! Już właściwie zapomniała, co oznacza słowo wakacje, co niesie za sobą smak zimnych lodów w upalny dzień na plaży, kuszący szum oceanu, niczym kochanka: „zanurz się we mnie”!

– Ach! – westchnęła głośno z tęsknotą w głosie.

Druga decyzja bardzo wiązała się ze stanem, w jakim się teraz znajdowała. Postanowiła zwolnić i zacząć cieszyć się życiem! Najbardziej winna aktualnemu stanu przemęczenia, rutyny i smutku była ona sama! Miała pełną świadomość ciągłego błądzenia, jakby wciąż udowadniając sokratejskie: błądzenie jest rzeczą ludzką…

W tym momencie ostry dźwięk telefonu wyrwał ją z zamyślenia, jak ostrze zimnego noża, przyłożone w słoneczny dzień w parku. Wystraszona podskoczyła do góry, a uświadomiwszy sobie własną strachliwość, przyłożyła lewą rękę do piersi, uspakajając oddech, prawą sięgnęła po telefon dzwoniący dłuższy już czas na biurku.

– Otylia Janowicz, słucham. – cicho, ale płynnie stwierdziła do słuchawki.

Po drugiej stronie zaszemrało, stuknęło, a potem kilka razy ponownie zaszeleściło. Kobieta już miała odrzucić połączenie, gdy nagle przyciągający męski baryton odezwał się po angielsku, z delikatnie wyczuwalnym obcojęzycznym akcentem:

– Szanowna Pani, zaszła pewna nieprzyjemna okoliczność. – w tym miejscu odchrząknął głośno. – Czy ma Pani możliwość usiąść?

– Tak… właściwie tak.

Serce Otylii wykonało trzykrotnie więcej uderzeń, a żołądek już mocno ściśnięty, zacisnął się teraz całkowicie. Posłusznie usiadła na swoim ulubionym fotelu, wsłuchując się uważnie w hipnotyzujący głos mężczyzny. Może… gdyby sprzyjały temu inne okoliczności, mogłaby zakochać się w tym mężczyźnie. Ciekawe jak wygląda? Na pewno jest przystojny! Ten głos nie mógł, po prostu nie mógł należeć do przeciętnego przedstawiciela rodzaju męskiego, tego była pewna! Ściągając brwi, skarciła się w myślach, oparła łokcie na biurku i docisnęła mocnej telefon do ucha.

– Proszę kontynuować! – zapewniła.

– Tak więc… – przez moment mężczyzna się zawahał. – To delikatna sprawa. – dodał, robiąc ostatnią pauzę, a potem słowa popłynęły niczym z karabinu maszynowego. – Pani siostra Alice, to jest przepraszam, Alicja miała poważny wypadek. Musi pani do nas jak najszybciej przylecieć! Jest pani jej jedyną żyjącą rodziną. Alicja jest w poważnym stanie, zagrażającym jej życiu. Potrzebne są pisemne zgody na operację.

Nastąpiła krótka chwila milczenia. Otylia starała się ułożyć wszystkie nowe informacje w głowie. Jej siostra. Poważny wypadek. Zagrożenie życia. Operacja. Lot! Mój Boże! Jej kochana, mała Alusia miała wypadek! Zbuntowana siostrzyczka, którą spędziła najpiękniejsze wakacje w życiu. Spojrzała przelotnie na zdjęcie w drewnianej ramce. Drobna, opalona blondyneczka uśmiechała się do niej przyjaźnie. Kochała swoją siostrę nad życie, jednak ostatnio mocno się poróżniły, posprzeczały i… od ponad pół roku nie miały ze sobą żadnej styczności. Kilka razy próbowała nawet zadzwonić, ale gdy słyszała radosne „halo” po drugiej stronie, ze strachem odkładała słuchawkę. Ciężko było przyznać rację młodszej siostrze. Teraz żałowała, że nie umiała zwyczajnie wypłakać się siostrze na ramieniu i powiedzieć „przepraszam”.

– Tak, więc rezerwuję pani najbliższy lot. – w telefonie ponownie zaszumiało, a baryton wydał się bardziej współczujący, ale wciąż fachowy i rzeczowy.

W tle usłyszała stukanie w klawiaturę.

– Ale, zaraz, moment! – krzyknęła wystraszona. – Właściwie gdzie miałabym lecieć? Moja siostra mieszka w Krakowie, dotrę tam za niecałe…

– Nie rozumiem! – przerwał zniecierpliwiony baryton. – Rezerwuję lot o trzynastej czterdzieści pięć. Wyląduje pani w Sapporo, na Wyspie Hakkaido i skieruje się do szpitala JR Saporro. Tam będziemy na panią czekać.

– Sapporo? W Japonii? – Otylia, aż uniosła się na fotelu z niedowierzania.

– Tak. W Japonii. – baryton nieco zwolnił tempo wymowy. – Dobrze się pani czuje?

– Niekoniecznie. Kręci mi się w głowie… ale to nie ważne! – spojrzała szybko na duży zegarek na lewej ręce, z elegancką złotą bransoletą. – Mam niewiele czasu! Muszę, muszę…

– Zatem czekamy. Proszę się nie spóźnić!

Połączenie zostało przerwane. Otylia czuła się jak w amoku. Szybko wrzuciła do pudła, co było pod ręką, porwała torebkę i telefon, i wybiegła z biura. Znajomi z pracy patrzyli na nią ze zdziwieniem, kilka osób wołało coś, jednak nie miała czasu na rozmowy. Na parterze oddała klucze do biura, uśmiechnęła się smutno do starego portiera i bez słowa wybiegła na ulicę. Szybko złapała taksówkę.

Dziś sprzyjało jej szczęście. Wszystkie światła przejechali na zielonym świetle, ominęli największe korki i w kilka minut znaleźli się wysokim na siedem pięter blokiem. Winda nadal nie działała, mieszkańcy od pół roku bezskutecznie próbowali prośbami i skargami nakłonić administratora do działania. Otylia poprosiła taksówkarza, aby zaczekał na nią dziesięć minut. Wbiegła szybko na szóste piętro, przeskakując stopnie po dwa. Z szafy równo poukładanych i wyprasowanych ubrań na wieszakach wyjęła pierwsze cztery stroje, nie zważając, co pakuje, gdyż drugą ręką wyciągała już czerwoną torbę na kółkach. Tak włożyła w miarę możliwości delikatnie, a szybko ubrania, bieliznę, przybornik z kosmetykami, jednocześnie rozglądając się za sandałami. Zajrzała przelotnie do kuchni, porwała z lodówki dwie butelki mineralnej wody oraz surówkę z kiełków i warzyw w plastikowym pojemniku.

Wtedy zaświtała w jej głowie nowa myśl.

– Muszę powiadomić o wyjeździe, aby ktoś czuwał nad mieszkaniem… – powiedziała na głos.

Zgasiła światło w kuchni, zerknęła ostatni raz w głąb mieszkania i gdy już miała zamykać za sobą drzwi, dobiegł ją niespodziewany dźwięk.

– Faks! – Otylia skoczyła i ciągu dwóch sekund była przy maszynie.

Odebrała wciąż jeszcze ciepły dokument. Bilet na lot samolotem do Sapporo! Niesamowite! Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć we wszystko to, co przyniósł dzisiejszy dzień!

– Szybko! – krzyknęła i rzuciła się do drzwi.

Przekręciła zamek w drzwiach, dla pewności szarpiąc je od zewnątrz. Uspokojona chwyciła mocno torbę, w drugiej ręce ściskając bilet oraz klucze i pobiegła w dół schodami, przeskakując co kilka stopni.

Na dole zniecierpliwiony taksówkarz zerkał wciąż na zegarek.

– Mówiła pani dziesięć minut! – powiedział oburzony do wsiadającej kobiety. – A to już piętnaście!

– Licznik bije na pana korzyść! – odparła urażona Otylia. – Ruszajmy wreszcie! Na lotnisko!

– Jak sobie pani życzy! – przytaknął niechętnie taksówkarz.

Mężczyzna wyraźnie nie był w humorze, a i Otylia nie siliła się do miłych, niezobowiązujących rozmów. Jechali więc całą drogę w milczeniu. Tym razem stawali na większości świateł. Spanikowana Otylia zerkała co po chwila na zegarek. Trzynasta dwadzieścia. Trzynasta trzydzieści. Trzynasta trzydzieści siedem!

Wreszcie dojechali na lotnisko. Otylia wysiadła z taksówki niemal w biegu, zanim koła pojazdu całkowicie się zatrzymały.

– Dziękuję! – krzyknęła jeszcze i pobiegła do hali odlotów.

Jako ostatnia wsiadła na pokład wielkiego samolotu. Zdążyła jeszcze wykonać jedno połączenie z prośbą o czuwanie nad mieszkaniem w czasie jej nieobecności do kuzyna pracującego w innej korporacji, w tym samym mieście. A potem zanurzyła się w białe obłoki.

Teraz miała dużo czasu na rozmyślania. Alicja była bardzo zagniewana, kiedy ostatni raz rozmawiały, a raczej kłóciły się. Alicji bardzo nie podobał się romans Otylii z szefem. Była pewna, że wyjdzie z tego niezłe zamieszanie, a jedyną stratną osobą tej farsy będzie Otylia. Miała rację! Ale najgorsze, że nakrzyczała i nawymyślała siostrze, a teraz Alicja potrzebowała pomocy! Otylia nie miała pojęcia, skąd jej siostra wzięła się w Japonii, na Wyspie Hokkaido! I jakiemu wypadkowi mogła ulec!

– Byle jak najszybciej znaleźć się na miejscu! – szepnęła do siebie Otylia i wyjrzała przez małe okienko na pokładzie samolotu.

Lot wyciszył kobietę. Odprężone ciało ułożyło się wygodnie do krótkiej drzemki, a dusza popłynęła pomiędzy pierzaste chmury, ku niebu. Przyśnił się jej nieznajomy mężczyzna przysłonięty krzewem o żółto-czerwonych liściach, mówiący znanym jej barytonowym głosem. Wydawało się, że słowa płyną z nurtem rzeki, zamieniając się w miłą dla ucha, spokojną muzykę fleta, bębnów i świergotania egzotycznych ptaków.

Gdy Otylia obudziła się, jeszcze jakiś czas towarzyszyła jej spokojna muzyka ze snu.

Niedługo potem samolot wylądował na lotnisku w Sapporo. Otylia zeszła z pokładu długimi schodami, zasłaniając oczy przed jasnym światłem. Potrzebowała jeszcze kilku sekund, by nie mrużyć oczu i spokojnie rozejrzeć się po betonowym królestwie podniebnych ptaków zbudowanych ludzkimi rękami.

Wyszła na gwarną ulicę pełną spieszących się ludzi. Przechodnie obrzucali ją krótkim, obojętnym spojrzeniem. Otylia niepewnie podeszła do krawędzi jezdni i uniosła wysoko rękę, czyniąc dłonią delikatny gest w powietrzu. Zaraz potem podjechała barwna taksówka, ozdobiona japońskimi znakami na drzwiach i masce.

– Mówi pan po angielsku? – dopytywała Otylia przez uchylone okno pojazdu taksówkarza.

– Mówić, mówić! – zapewnił z uśmiechem taksówkarz, mocno gestykulując. – Wsiadać! Wsiadać!

Otylia delikatnie rozchyliła wargi, w niepewnym uśmiechu. Otworzyła drzwi taksówki i szybko wsiadła na tylne siedzenie auta, wciągając za sobą bagaż.

– Proszę jechać do Szpitala JR Saporro. – powiedziała Otylia i skupiła się na widoku za oknem.

Taksówkarz ruszył. Jechali powoli. Wszędzie pełno było samochodów, motorów i rikszy. Chodnikami płynęły nieprzerwanie strumienie pędzących ludzi, osobnym pasem jechały kaskady rowerzystów. Wysokie budowle, kolorowe bilbordy, wciąż zmieniające reklamy, mnogość rzeczy, mnogość obrazów. Wszystko to spowodowało u kobiety zawrót głowy. Objęła dłońmi twarz, zamykając na kilka chwil oczy.

– Ty być na miejscu! – zaśmiał się taksówkarz wesoło. – Ty płacić 500 jenów.

– Słucham?! – Otylia wyjęła bagaż na chodnik przed ogromnym budynkiem opisanym po japoński i angielsku. Zatrzasnęła drzwi taksówki, pochyliła się nad otwartym oknem bocznych drzwi. – Jenów?! – uderzyła się mocno ręką w tył głowy. – Mój Boże! – krzyknęła po Polsku. – Nie wymieniłam pieniędzy! I don’ t Exchange my many! Do you understand?

– 500 jenów! – upierał się taksówkarz, wciąż się uśmiechając. – Daj mi 500 jenów za przejazd!

– Nie mam! Rozumiesz?! Nie mam! – krzyknęła zrozpaczona Otylia.

– Ty 500 jenów albo seks! – krzyknął taksówkarz, wyskakując z pojazdu i chwytając za nadgarstki zaskoczoną kobietę.

Choć Japończyk wydawał się drobnej postury, miał dużo siły. Mocno przygwoździł Otylię pomiędzy swoim wzwodem a karoserią pojazdu. Zrozpaczona kobieta zaczęła krzyczeć. Dokładnie w tym momencie czyjeś silne dłonie odrzuciły ciało starszego taksówkarza daleko na chodnik. Postura wysokiego, prężnego mężczyzny około czterdziestego roku życia mignęła przed oczami wystraszonej Otylii. Krótki cios ponownie powalił taksówkarza na ziemię. Dopiero potem mężczyźni zaczęli rozmawiać. Mężczyzna ratujący z opresji nieznajomą wyciągnął z kieszeni banknoty, zapłacił taksówkarzowi, który z piskiem opon odjechał co prędzej, rzucając jeszcze przez uchylone okno.

– Gajdżin! – wyrzucił to słowo niczym splunięcie, a jego twarz wykrzywił brzydki grymas.

Otylia przez chwilę patrzyła za oddalającym się pojazdem. Cóż za dzień!

Potem obróciła się po bagaż pewna, że nie zobaczy już nieznajomego. Zaskoczona, aż podskoczyła, gdy nieznajomy uśmiechnął się najpiękniejszym uśmiechem, sięgającym oczu, jaki w życiu widziała! Trzymał jej walizkę.

– Chciałam panu podziękować! – zapewniła gorąco. – Ja… nie miałam czasu wymienić pieniędzy… Zresztą to pana na pewno nie interesuje. Jeszcze raz dziękuję! A teraz wezmę mój bagaż. – Otylia przybliżyła się i zaczęła sięgać do rączki walizki. – Do widzenia!

Jednak mężczyzna nawet nie drgnął. Wciąż patrzył na kobietę lśniącym, tajemniczym wzrokiem. Był zabójczo przystojny. Ciemne, krucze włosy, brązowe oczy, które potrafiły zwieść nie jedną kobietę, nietypowe bardziej europejskie, tylko lekko skośne. Opalona skóra odznaczała się wyraźnie na tle białego kitla, jaki nosił na sobie, a który Otylia dopiero teraz zauważyła.

– Pan jest… doktorem! – krzyknęła olśniona.

Z fascynacją patrzył na nią uważnie, wciąż milcząc.

– Proszę. – znów wyciągnęła rękę, by zabrać swoją walizkę z rąk mężczyzny. – Chciałabym już się oddalić, rozumie pan? Moja siostra bardzo mnie potrzebuje!

Otylia mocno chwyciła rączkę walizki i zdecydowanie szarpnęła.

– To mój bagaż! – zawołała Otylia.

– Pardon? – wyszeptał mężczyzna, który nagle znalazł się blisko, niebezpiecznie blisko.

– Mój Boże! Pan nic nie rozumie, ja wciąż po polsku nawijam! – Otylia zaśmiała się i speszona bliskością mężczyzny przesunęła się pół kroku do tyłu, mówiąc po angielsku. – Dziękuję za ratunek, lecz muszę już iść! Moja siostra mnie potrzebuje!

– Ach, siostra! Alice! Alicja! – powiedział mężczyzna znanym barytonem.

– To ty! – wyrwało się Otylii po polsku. – Przepraszam. – zaśmiała się i dodała po angielsku. – To pan do mnie dzwonił! Gdzie Alicja? Ruszajmy już do niej!

– Oczywiście! Natychmiast! – zapewnił.

Mężczyzna nie pozwolił sobie wyrwać walizki Otylii. Puścił kobietę przodem do wielkich drzwi szpitala w Sapporo. Wewnątrz stał się rzeczowym, szybko udzielającym konkretnych odpowiedzi człowiekiem. Prowadził ją przez długie korytarze, wąskie schody.

– Jak ona się czuje? – spytała z obawą w głosie Otylia.

– Jest nieprzytomna.

– Kiedy przystąpicie do operacji?

– Lekarze wykonają ją niezwłocznie po otrzymaniu Pani zgody.

Otylia z zamyślonym spojrzeniem przeczesała lśniące włosy palcami.

– Właściwie wciąż jeszcze nie wiem, co takiego się stało? I co, do licha, moja siostra robiła w Sapporo!

– Cóż… – mężczyzna zawahał się na moment. – Jadąc pasmem górskim, natrafiliśmy na niespodziewane zmiany atmosferyczne. Samochód dachował. Alicja nie zapięła pasów. Reszty może się pani domyślić. Pani siostra prowadziła badania doktoranckie.

– Słucham? – Otylia z niedowierzaniem intensywnie potrząsnęła głową.– Przecież Alicja przerwała studia rok temu! Nie mogła znaleźć odpowiedniej dla siebie specjalizacji, wciąż jeszcze błądziła jak dziecko we mgle! Niby taka dorosła!

O to również pokłóciły się tamtego pamiętnego dnia sprzed ponad pół roku temu! Śmiało wygarnęła młodszej siostrze niedojrzałe podejście do życia, kierowanie się chwilą, brak stabilizacji. Mężczyzna milczał dłuższą chwilę.

Wreszcie wyjechali windą na czwarte piętro, by znów iść długim, zielonym korytarzem z opustoszonymi drewnianymi stołkami.

– Pani siostra jest cenionym w tych stronach biologiem. A temat, jakim się zajmowała, jest wart wyrzeczeń! – powiedział mężczyzna stanowczo.

– To czym się zajmowała?

– Sową z Eze.

– A pan? – Otylia popatrzyła z boku na przystojnego mężczyznę, czując do niego rosnącą niechęć. – Kim pan właściwie jest?!

Ton jej głosu był stanowczo za ostry, jednak nie umiała się powstrzymać. Czuła, że kilka zawahań, które mężczyzna ujawnił w czasie ich rozmowy, znaczyło znacznie więcej, niż by sobie tego życzył. Za jego konkretnym, twardym barytonem kryły się tajemnice, a kobieta była pewna, że wiązało się to z jej siostrą!

– Również jestem biologiem, jak i etnologiem oraz antropologiem. Interesuje mnie wiele zagadnień związanych z życiem ludzi, zwierząt i roślin. Otaczający świat fascynuje mnie każdego dnia… – mężczyzna nabrał powietrza, by kontynuować z pasją swoją opowieść, jednak znudzona Otylia zamierzała właśnie teraz powiedzieć to, co myśli na głos.

– Mrzonki o świecie proszę zachować dla siebie. – prychnęła kobieta i poprawiła pasek małej torebki. – Na świat składają się obrzydliwie bogaci ludzie sukcesu – innymi słowy „jak się nie urobić, a zarobić”. Dzieci bogaczy. Kolejna warstwa to szalenie zapracowani przeciętniacy, coraz bardziej nieszczęśliwi i rozczarowani swoim życiem dalej biedni idealiści, marzyciele oraz cała reszta. Mówiąc prościej margines. – skończyła ostro, unosząc prawą brew do góry.

Nagle korytarz zakręcał o dziewięćdziesiąt stopni w prawo.

– A pani do jakich się zalicza? – spytał baryton poważnie, zatrzymując się i starając spojrzeć kobiecie w oczy.

– Do rozczarowanych życiem, oczywiście. – szepnęła, nie patrząc na niego.

Jeszcze kilka sekund patrzył na nią wymownie, ale już nic nie rzekł. Potem gestem ręki wskazał wielkie zaszklone drzwi na końcu korytarza.

Otylia nie zrozumiała znaków napisanych w ojczystym języku mieszkańców Sapporo, ale domyśliła się, że to właśnie Oddział Intensywnej Terapii. Wzięła głęboko powietrze w płuca i śmiało ruszyła do przodu. Wyciągnęła dłoń i już prawie dotykała szklanych drzwi, gdy nagle mężczyzna o barytonowym głosie ten sam, w którym mogłaby się zakochać, gdyby okoliczności były inne i ten sam, który tak bardzo różnił się od niej, że aż zniechęcał do dalszej rozmowy, zatrzymał ją w pół kroku.

– Proszę ubrać strój ochronny. – rzekł sucho, z uwagą przyglądając się jej twarzy.

– Oczywiście! – ze złością wyrwała mu z ręki biały kitel i obuwie ochronne oraz maskę na twarz.

Co działo się później, Otylia nigdy nie zapomni! Kobieta była pewna, że każdej nocy będzie budzić się z krzykiem na ustach, zlana potem, wołając przez łzy pomocy, która miała nie nadejść.

Zdeformowana, blada twarz Alicji obrócona była w stronę drzwi. Ciało tak drobne i wątłe leżało w białej pościeli niczym trup. Tylko ekrany na licznych monitorach pokazywały, że wewnątrz wciąż jeszcze tli się iskierka dawnej Alicji. Wszędzie miała opatrunki, szyte rany, siniaki, złamania. Otylia uklękła przy łóżku siostry, na środku białej sali, chwyciła jej drobną dłoń i gorzko zapłakała.

Chwilę potem otoczona przez tłum groźnie wyglądających lekarzy podpisywała zgody na (jak się okazało) nie jedną, a trzy operacje! Jej tłumaczem był barytonowy mężczyzna, którego imienia wciąż jeszcze nie znała. Niedługo potem pielęgniarki zabrały łóżko z Alicją za kolejne szklane drzwi, gdzie kobieta w eleganckim, kobaltowym stroju nie miała dostępu.

Od tego czasu życie Otylii składało się z ciągłego czuwania przy łóżku siostry, śpiewaniu ich ulubionych kołysanek, jakie nauczyła je ukochana matka, opowiadaniu bajek, które pamiętała z dzieciństwa, jedzeniu w pośpiechu, w kawiarence na parterze szpitala i drzemaniu na niewygodnym fotelu dla odwiedzających.

Któregoś razu z półsnu zbudził ją szmer i czyjaś delikatnie szarpiąca jej rękaw dłoń.

– Masz, dziecinko!

Podniosła oczy zdziwiona. Nad nią pochylała się uśmiechnięta, niemłoda już pielęgniarka, trzymająca w rękach poduszkę i kolorowy koc.

– Dziękuję! – odrzekła Otylia z miłym uśmiechem, a pielęgniarka oddaliła się tak cicho, jak przyszła.

Tej nocy miała bardzo nieprzyjemne sny, przypominające mary nocne. Alicja stała nad przepaścią gotowa skoczyć w nią w każdej chwili. Krzyczała coś, wciąż krzyczała, ale wiatr wiejący zza jej pleców uniemożliwiał zrozumienie słów. Otylia była zrozpaczona. Szła w kierunku siostry, krzycząc:

– Uważaj, uważaj! Uwaaaażaj!

To jednak na nic się zdało. Alicja z każdą chwilą stąpała powoli do tyłu, nieświadoma zagrożenia.

Nagle jakby zza własnych pleców Otylia usłyszała mrożący krew w żyłach szept:

– On jest mój!

A potem triumfujący śmiech. A kiedy spojrzała w stronę przepaści, po pięknej blondynce nie było już śladu.

– Zły sen? – barytonowy głos wyrwał Otylię z sennego krzyku, na pograniczu jawy.

Mężczyzna ubrany był elegancko, z lekką nutą „sportowości”, jaka zdawała się leżeć w jego naturze.

– Żebyś wiedział! – przytaknęła Otylia, w ostatniej chwili powstrzymując się przed opowiedzeniem koszmaru.

Przypomniała sobie wszystkie wydarzenia pierwszego dnia, zaraz po przylocie, zwłaszcza te na niekorzyść mężczyzny, a ton głosu sam zmienił się jej w uprzejmie ironiczny, z nutą wyższości i niedostępności.

– Któż nie miewa koszmarów? – uniosła sprytnie brew do góry.

Zapadło krótkie milczenie. Mężczyzna spacerował po pokoju, miotał się jak dziki zwierz w klatce, wyraźnie chcąc coś powiedzieć. Otylia obserwowała go, w głowie chłodno kalkulując. Wysoki, barczysty, opalony, nieco egzotyczny. A ten jego głos! Ach, głos! Dość! Zganiła się szybko. Wykształcony, rzeczowy… a oczy… Mmmm…

Otylia rozmarzyła się na całego, dlatego z początku nie docierały do niej słowa jakie mężczyzna wreszcie zdołał wypowiedzieć.

– …Ze mną? To jak? – zrobił krótką pauzę. – Zdaję sobie sprawę, że nasze pierwsze spotkanie nie należało do przyjemności, bo i okoliczności… ech… Sam się już w tym plączę… Proszę, wyjdź ze mną na świeże powietrze!

– Źle się czujesz? – spytała zaniepokojona Otylia, gubiąc gdzieś swą wyniosłość i pozę niedostępnej.

– N… Tak… wstyd się przyznać, ale chyba mi… słabo! – na dowód tego mężczyzna omal nie upadł na podłogę.

Otylia sprawnie rzuciła się mu na ratunek. Otoczyła go ramionami, tak aby asekurować ewentualny upadek.

– Rzeczywiście, tutaj jest nieco duszne powietrze.

– Słucham? – nie łatwo było wyrażać myśli po angielsku, myśląc jak typowa Polka, w rozmowie z Japończykiem.

– Po prostu, wyjdźmy. – stwierdziła, że tak będzie prościej.

Po chwili stali już po drugiej stronie budynku. W miejscu, gdzie nigdy przedtem nie była, choć należało do szpitala.

– Jak tu pięknie! – westchnęła Otylia, rozglądając się dokoła.

– To przyszpitalny park w wersji ekstra. – powiedział zadowolony z siebie mężczyzna i się uśmiechnął. – Chodź, pokaże ci! Jest naprawdę wielki! W głębi znajduje się wodospad, labirynt zrobiony z typowych hokkaidowskich roślin, dalej rozciąga się sad, jest wiele alei i ławeczek dla strudzonych spacerowiczów.

– Często tu bywasz. – stwierdziła Otylia, powoli idąc ramię w ramię z mężczyzną.

– Powiedzmy, że w moim zawodzie zdarzają się wypadki. – wzruszył ramionami.

Szli dalej w milczeniu. Otylia zachwycona rozmaitością roślin, kolorami liści na drzewach obracała głową to w prawo, to w lewo, nie zważając wcale na towarzysza. Wreszcie zatrzymała się, nie dowierzając, przed dwiema japońskimi odmianami wierzby płaczącej, których gałęzie skrywały szemrzący sekret.

– Tu jest jak w bajce! – zawołała, klaszcząc w dłonie.

– Są piękniejsze miejsca.

– Nie może być! – kobieta twardo spojrzała na mężczyznę, nagle uświadamiając sobie pewną straszną gafę ich znajomości. – Przepraszam, ale nie wiem nawet, jak masz na imię!

– Nie szkodzi. – mężczyzna uśmiechnął się przepięknie. – Moje imię to Keiji. Ma wiele znaczeń, ale między innymi: kwadratowy klejnot albo rozradowanie. Moja mama mówiła na mnie Koyo. Jak jesienne liście… może dlatego zostałem tak blisko natury…

– Pięknie. – stwierdziła Otylia. – Więc jak mam się do ciebie zwracać?

– Wystarczy Kej.

– Super Kej. – Otylia przykucnęła przy wodzie spływające z góry i zanurzyła w niej dłoń.

Zamknęła oczy i całkowicie odpłynęła. Otaczające ją dźwięki napełniały ją wewnętrznym spokojem, jakiego brakowało jej od wielu, wielu lat. Najpierw ojciec alkoholik, jego wypadek samochodowy, który skończył się śmiertelnie, kilka lat potem niezrozumiałe samobójstwo jej matki, lata wyrzeczeń, ciężkiej pracy, opieka nad dorastającą Alicją. Potem praca w biurze, w której ugrzęzła, nieudane romanse, a teraz wypadek jej ukochanej siostry! Tyle zła. Tyle cierpienia. Otylia poczuła, jak pierwsza łza spływa samowolnie po jej policzku.

– A ty? – słodki baryton tak ją wystraszył, że niemal wpadła do wody.

Kobieta szybko wyprostowała się i wyciągnęła dłoń w geście przywitania, niestety nie wiedziała, że Kej jest tak blisko niej. Wpadła więc wprost w jego otarte ramiona. Zaskoczona zaczęła szeptać:

– Otylia. Jestem Otylia.

– Jak motyl? – wyśpiewał kobiecie tuż nad uchem.

Objął jej twarz swoimi dużymi, ciepłymi dłońmi, przez ułamek sekundy wpatrując się w nią intensywnie, a potem zanurzył się w jej usta, delikatnie, ale stanowczo pieszcząc wargami jej wargi. Nie broniła się. Jego brązowe oczy hipnotyzowały, przyciągały.

Kiedy oderwali wreszcie się od siebie, Kej starł samotną łzę z policzka Otylii.

– Wszystko będzie dobrze. – zapewnił, wciąż obejmując kobietę.

– Prawie się nie znamy! – stwierdziła głośno Otylia.

Kej uśmiechnął się szeroko, a jego oczy rozpromieniały.

– Jesteś moim Unmei no akai ito. Czerwoną nicią przeznaczenia, Motylku! I kiedyś pokaże ci prawdziwe Koyo! Zobaczysz!

Kej mówił to z takim przekonaniem, że nie śmiała zaprzeczać. W tej chwili Otylia była szczęśliwa, wyciszona i napełniona nową energią. Jeszcze wszystko mogło się zdarzyć! Mogłaby się nawet w nim zakochać… mogłaby. A czy już nie była zakochana? Jednego była pewna, tego pocałunku nigdy już nie zapomni i nie zapomni tych pięknych, brązowych oczu! Nigdy nie zapomni tego mężczyzny ani kolorów jesiennych liści w Japonii.

Gabriela Molesztak
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.