Powieści i opowiadania

Odmienne stany samotności

Joanna Idzikowska-KęsikUwielbiała taki stan: samotność kontrolowaną, z dużą dozą muzyki i kawy. Introwertyczna natura potrzebuje chwil magicznych, wypełnionych myślami, wierszami, słowem w każdej postaci. Koty zawsze wiedziały, kiedy inteligentnie milczeć: leżały w fotelu przytulone i obojętne na jej obecność. Kochała je za to! Za tę instynktowną, niezwykłą, kocią empatię! Pomyślała, że niektóre ludzkie pomysły są beznadziejne. Ktoś, kto wymyślił, że koty są fałszywe, albo w ogóle nie potrafił myśleć, albo nie wiedział, iż fałszywi bywają li tylko ludzie.

Pozapalała zapachowe świeczki: za rodziców, za przyjaciół i znajomych, za byłego towarzysza życia i córkę, którzy odpoczywali gdzieś na obrzeżach Europy i codziennie przysyłali jej wieczorem nową porcję zdjęć. Puściła oczko do bandy porcelanowych aniołów, których figurki zbierała od lat i przywoziła z różnych miejsc na świecie. Włączyła płytę ulubionego, holenderskiego zespołu Within Temptation i powiodła swe myśli na pokuszenie…

Stała na zimnym wzgórzu, wiał niesamowicie silny, przenikliwy, przeszywający do kości wiatr, padał zimny, mokry śnieg. W powietrzu smaganym wiatrem słychać było wycie wieczności… Stała i zdała sobie sprawę, że jest na jakiejś lodowej pustyni, w jakiejś Nibylandii, w Krainie Mrozu, zimy, śmierci. Było jej niesamowicie zimno, nie miała bladego pojęcia, skąd się tu wzięła, ale jej wola walki i siła przetrwania, kazały jej iść przed siebie, pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu.

Szła więc pod wiatr, pod śnieg, pod nicość. Długa, czarna gotycka suknia, z ciężkiego aksamitu, plątała się między nogami. Czuła, że długo nie wytrzyma w botkach na wysokich obcasach, długich do połowy łydki. Miała wrażenie, że nos zaraz jej odpadnie od twarzy z zimna i mrozu. Dodatkowo przy każdym podmuchu wiatru, burza jej mokrych od śniegu włosów, przyklejała się do twarzy. Potęgowało to jedynie uczucie zimna i zasłaniało i tak ledwie widoczną drogę w nic. Szła więc i szła, a kresu drogi nie było widać…

Zaczęły ją boleć nogi, czuła, że krwawią jej stopy w niewygodnych, staromodnych botkach. Wrażliwość jej ciała doprowadzała ją momentami do czarnej rozpaczy, ta dychotomia wyglądu zdrowej rusałki i powłoki nadwrażliwej mimozy, której wystarczyło ukąszenie pszczoły, aby zapadła w śmierć kliniczną, ukąszenie muszki i komara, aby wylądować pod kilkunastoma kroplówkami w ramach reakcji alergicznej. Ludzie mówili, że komary ją kochają za słodką krew. Chwilami nie lubiła siebie za to, za ten brak możliwości spożywania truskawek, na które była uczulona i których zapach przyprawiał ją o zawroty głowy, za uchodzenie za dziwoląga, który nie je mięsa.

Wiatr szalał w jej długich, gęstych włosach, zaczęła tracić siły, poczuła, że dalej nie pójdzie. Zrezygnowana upadła, wbiła się w śnieg, zaczęła płakać, czując, że łzy zamarzają na buzi, jak sopelki zrezygnowanego smutku…

Obudziła się w szklanym pomieszczeniu, komnacie jasnej i czystej jak łza, przystrojonej białymi różami. Leżała w białej, puchowej pościeli, otulona płatkami róż, a jej stopy były pobandażowane i trochę piekły. Te róże, ich upajający zapach, który tak bardzo lubiła, nie pasowały do zimnej, bardzo nowocześnie urządzonej izby, kłóciły się z wystrojem, ale cieszyła się, że tu są, dość już miała zimy i śniegu i braku jakichkolwiek żywych roślin.

Przeciągnęła się, jak kot, usiadła, wstała i… runęła z hukiem na podłogę, szklaną, ale ciepłą. Poczuła ból wszystkich mięśni, stóp, łydek, ud. Przypomniała sobie, ile kilometrów przeszła i przestała się temu dziwić, ale problem polegał na tym, że nie mogła wstać. Uświadomiła też sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest. Może to jakiś psychiatryk? Może mi odbiło, zwariowałam i mnie tu zamknęli – myśli płynęły jak ławice ryb i nawet nie usłyszała, jak drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł (a może wleciał) on…

Podniosła oczy znad podłogi i zobaczyła wysokiego, niezwykle przystojnego blondyna o pełnych, namiętnych ustach, ogromnych, krystalicznie niebieskich oczach i jasnych, gęstych, sięgających ramion włosach. Pomyślała, jak Siostra Kopciuszka ze Shreka, że „twarz, to mu chyba sam Michał Anioł dłutem haratał” i uśmiechnęła się tajemniczo, żeby nie było, iż od razu złapała się na jego seksowne wdzięki. Przypominał jej bardzo, ulubionego szwajcarskiego aktora, mało znanego, ale świetnego, Vincenta Pereza. I jeszcze ten szelmowski uśmieszek! To działało na nią jak haczyk na rybkę.

Uśmiechnęła się raz jeszcze, wybieloną u specjalisty bielą swych ładnych ząbków i gestem pokazała, że nie może wstać.

– Ach, rzeczywiście – powiedział i wziął ja na ręce. – Ma pani bardzo poranione stopy. Kobiety wiele robią dla urody, ale za małych botków nie polecam.

Jego głos, ten głos! Męski, nie za wysoki i nie za niski, leciuteńko zachrypnięty, muzyka! Ten głos ją hipnotyzował bardziej, niż te jego niebieskie oczy, wprawiał serce w drżenie.

Położył ją na łóżku. Ich oczy spotkały się, kontrastowały ze sobą, walczyły, biły się o dominację. Jego niebieskie, anielskie, jej ciemnobrązowe, mroczne. Usta powoli zbliżały się, aż w końcu zastygły w niepocałunku, milimetr od siebie. Poczuła na policzku jego oddech. Nie był gorący. Był, ale jakby nie istniał. Trwali tak dłuższą chwilę, zatopieni w swych oczach, ale nie połączeni oddechami. Pomyślała, że mogłaby z nim zgrzeszyć i wtedy, jakby czytał w jej myślach, dotknął ustami jej ust i tak zastygli na dłuższą chwilę. Czuła, że odpływa, że roztapia się w tym pocałunku, ale od razu zapaliła się w głowie czerwona lampka i słowa mamy, że jak się chce zdobywać facetów, to nie wolno być zbyt łatwą. Odepchnęła go zatem lekko i znowu ich oczy spotkały się.

– Jest pani głodna? – zapytał.

– Nie, bardzo dziękuję za jedzenie, ale gorącej kawy z chęcią bym się napiła.

Zaklaskał i do pokoju weszła dziwnie odziana w jakieś wiktoriańskie szaty, starsza kobieta. Stanęła obok i skinęła głową w jego stronę.

– Mario, nasz gość prosi o kawę.

Kobieta wyszła bez słowa, po czym wróciła z tacą pełną pyszności: kawą, truskawkami w bitej śmietanie, francuskimi rogalikami, gorącym mlekiem. Zostawiła tacę na stoliku i wyszła.

– Popełniłem wielkie faux-pas, nie przedstawiłem się pani – powiedział i przeszył ją spojrzeniem tak, że aż po jej ciele przebiegły dreszcze. – Nazywam się…

– Nie kończ! To takie ekscytujące, gdy jesteś anonimowy! – powiedziała szybko, bo przestraszyła się tego, co usłyszy. – Czy mogę dostać tę kawkę?

– Możesz, Katarzyno.

I nawet się nie spostrzegła, a już jej podał filiżankę kawy z mlekiem, tak, jak lubiła.

– Skąd znasz moje imię?

– Ja wiem wszystko, a ty wiesz, że ja wiem, prawda?

– Tak. I przeraża mnie to. Co ze mną zrobisz?

– Nakarmię cię truskawkami i mięsem.

Już chciała się odezwać, zaprotestować, wytłumaczyć, ale zrozumiała, że to nie ma sensu, że jej protesty na nic się zdadzą.

– Tylko?

– I pokażę ci okolicę, ale najpierw wyleczę te twoje drobne stópki. Wypij zatem kawę, wykąp się, bo Maria przygotowała kąpiel dla ciebie, a potem będziemy umacniać wspólnotę naszych dusz – powiedział z uśmiechem i już go nie było. Ale zaraz wrócił.

– Tu jest dzwonek, jak się napijesz, najesz, zadzwoń, włożę cię do wanny, bo przecież ty nie dojdziesz do tej łazienki – powiedział i położył jej na łóżku mały, złoty dzwoneczek. Od razu przypomniała jej się Wendy z „Piotrusia Pana”, jej ulubiona wróżka z czasów, gdy zmuszała ojca, aby godzinami czytał jej te same fragmenty ulubionej baśni.

Delektowała się kawą, mocną, pachnącą, pyszną. Zapach francuskich rogalików, też zrobił swoje i zjadła jednego. Powyciągała się w ciepłej pościeli i płatkach róż. Pomyślała, że lubi taką kiczowatą scenerię, lubi smaki i zapachy, ba, lubi nawet czuć, że coś ją boli, bo wtedy żyje pełnią życia, czuje, że jest, że istnieje i nie przeszkadza jej ból egzystencji. Ech, jeszcze te truskawki, gdyby nie alergia, zjadłaby wszystkie, ale przecież nie będzie go straszyć purpurową wysypką na całym ciele, albo, nie daj Boże, jakimś atakiem. Popatrzyła na pucharek z tym boskim daniem i najadła się oczami. Wzięła do ręki dzwoneczek, był śliczny, niewielki, grawerowany. Zadzwoniła, a on zjawił się w tym właśnie momencie, wziął ją w ramiona i pofrunęli przez długie korytarze szklanego domu do pomieszczenia znajdującego się na samym końcu rezydencji.

Zaskoczył ją wystrój tego kąpielowego pokoju, pośrodku którego stała wielka wanna w postaci muszli, podobnej do tej, z której wypływała Venus na obrazie Botticellego, a w rogu stał kominek, w którym płonął ogień, stale podgrzewający wodę w wannie. Posadził ją na taboreciku i zaczął jej ściągać bandaże z obolałych stóp, delikatnie, warstwa po warstwie odwijał bandaż, a gdy skończył, ucałował jej stopy. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i zaczął ściągać z niej koszulę. Drżała i bardzo ją to zdenerwowało, ale poddała się. Rozebrał ją, westchnął i włożył do wanny w pachnąca pianę. Usiadł obok i zaczął jej się przyglądać.

– Co to za zapach? – zapytała. – Bardzo pięknie pachnie ten płyn do kąpieli.

– To nie płyn, to mieszanka ziół gojących i odczulających, będziesz po tej kąpieli, jak nowo narodzona, Maria jest świetną znachorką, przygotowała je specjalnie dla ciebie.

– Kiedy zobaczę okolicę?

– Cierpliwości. Musimy poczekać do zmroku. A teraz wychodź, bo w tych ziołach zbyt długo siedzieć nie można.

Wstał, podał jej duży, mięsisty ręcznik. Stała i czekała, aż wyjmie ją z wody.

– Nogi masz już wygojone, możesz wyjść o własnych siłach.

– Tak? To co tu jeszcze robisz? – spytała może nieco zbyt podniesionym głosem, choć w duchu wolałaby nie mieć wygojonych stóp.

– Patrzę na piękną kobietę – uśmiechnął się zawadiacko. – Czyste ubranie masz na szafce, ja czekam w gościnnym pokoju, Maria wskaże ci drogę.

Stała naga i oglądała się w lustrze: szczupła, wysoka, z bardzo mocno zarysowaną talią, rude, długie, gęste, lekko kręcone włosy i duże brązowe oczy z długimi rzęsami, a do tego blada, prawie biała skóra, aksamitna i miękka w dotyku. Podobała się mężczyznom, ale z reguły nie tym, którzy jej się podobali. A teraz stała w łazience u ideału swej męskiej urody i nie miała pojęcia, co będzie dalej, choć przeczuwała, co może wkrótce nastąpić. Dotknęła swych jędrnych piersi i pomyślała, że mimo czterdziestki na karku, niezła z niej lasencja. Wzięła przygotowane dla niej ubranie: koronkową halkę, białe figi, białą, koszulową bluzkę, czerwone spodnie i wygodne, skórzane botki. Ubrała się, włosy spięła w wysoki kok, skropiła niesamowicie pachnącą miksturą, przygotowaną przez Marię i wyszła z łazienki.

Szła długim, oświetlonym kinkietami korytarzem, aż ujrzała Marię, która skinieniem głowy, powiodła ją za sobą i wprowadziła do dużego pokoju, ze stołem, w centralnej jego części. On już tam był, czekał na nią, jakiś inny, jeszcze piękniejszy, niż wcześniej, ubrany na czarno, co tylko kontrastowało z jego urodą i dodawało mu uroku. Podszedł do niej, wziął za rękę, pocałował w usta długo i namiętnie, zamoczył truskawkę w cukrze i włożył jej do ust. Już miała ochotę ją wypluć, już przeszła jej przez głowę myśl, że zaraz upadnie i umrze…

– Nie wypluwaj. Maria cię odczuliła, już możesz je jeść. Możesz wąchać świeżo skoszoną trawę, bzy i wszystko, co uczulało cię do tej pory. Jedz. Delektuj się smakiem.

– A ty? Nie zjesz ze mną, jak mniemam?

– Dobrze mniemasz. Będę na ciebie patrzył, bo muszę się napatrzyć na resztę wieczności, jeśli pozwolisz – powiedział, a w jego głosie wyczuła wyraźny smutek.

Truskawki, wytrawne, gronowe wino, sałatki, wszystko pyszne, ale na zjedzenie mięsa nie dała mu się namówić, choć ponoć Maria przygotowała specjalnie dla niej, jakąś niezwykłą potrawę.

Po kolacji, po dyskusji na temat podróży poza ciałem, bilokacji i paradoksie czasu, zapewnił ją, że nie będzie jej zimno w tej krainie wiecznego mrozu, kazał się objąć w pasie i wywiódł w podróż niezwykłą po swej bezkresnej galaktyce. Widziała przepiękne krajobrazy, inne światy, wszechświaty, galaktyki, gwiazdy, planety. On mówił o pętli czasu, o tym, że jest jak ósemka, że zatacza koło, pokazał jej starożytny Egipt, Jezusa uczącego się na Bliskim Wschodzie i nauczającego w Galilei o reinkarnacji, Nerona piszącego wiersze, a potem palącego Rzym, Joannę d'Arc płonącą na stosie, Nostradamusa leczącego ludzi z dżumy i mającego wizje niesamowitej przyszłości, Hitlera radzącego się astrologa, jaka runa pomoże mu wyselekcjonować rasę panów, przyszłą wojnę z Chinami, a także planetę Małego Księcia, na której samotna róża uschła z tęsknoty i udowodnił, że wrócą przed kolacją, choć widzieli, zdawać by się mogło inne światy, czasy, bezczasy, nadczasy, pętle i przepaście czasu...

Wrócili. Maria przygotowała dla niej przepyszne sałatki i długą, czerwoną, koronkową suknię.

Tańczyli potem w sali pełnej luster, śpiewali, śmiali się, całowali i spoglądali sobie w oczy. Aż nastał w końcu ten moment, na który oboje czekali. Zaprowadził ją do pokoju, położył na łóżku, w czerwonej, atłasowej pościeli i zaczął delikatnie pieścić jej ciało, rozbierać po kolei każdą część garderoby, wbijać się w nią czule, namiętnie i mocno zarazem. Trwało to chwilę, która była wiecznością.

– Jestem gotowa – powiedziała w stanie uniesienia. – Mogę i bardzo chcę być twoją kolacją. Jestem gotowa i pragnę cię, bardzo. Chcę z tobą być już zawsze. I wszędzie: forever and ever! – odgarnęła włosy i odsłoniła szyję, wtulił głowę w jej włosy.

Objął tak mocno, że zabrakło jej tchu, pocałował w usta i patrząc w oczy, rzekł:

– Śpij najdroższa. Porozmawiamy o tym jutro albo w innym wymiarze.

Dudniący piskliwie dzwonek do drzwi, wyrwał ją z zamyślenia w momencie, gdy Sharon den Adel, wokalistka Within Temptation śpiewała o deszczu, który spada na Utopię i zabija ideały naszego bytu. Ocknęła się, wstała i otworzyła, odebrała list polecony od listonosza, który zmierzył ją z góry na dół, śliniąc się przy tym, jak głupi, obleśny napaleniec. Poczęstowała gościa kpiącym uśmieszkiem. Wróciła do pokoju i pomyślała, że chciałaby zobaczyć nierealne. Poczuła dojmującą tęsknotę za kimś odległym, kogo obecność czuła przy sobie od wielu lat a właściwie od początku swego istnienia. Łza pociekła zimną, słoną strużką, po jej bladym policzku, zbyt mocno przygryzła sobie czerwone usta otulone szminką, językiem zlizała strużkę własnej, ciepłej krwi, która była słodka, lepka i gęsta. Oczy znowu wezbrały...

Żeby nie rozmazać makijażu, odruchowo popatrzyła w bok. Wzrok przykuł jej maleńki przedmiot leżący na szafce przy łóżku. Wzięła go w dłonie, jak prawdziwy skarb, poruszyła nim, a on wydał dźwięk najsubtelniejszy na świecie. Złoty, grawerowany dzwoneczek.

*

złoty dzwonek zabrzmi w wieczności

przyjmie wszystkie moje tęsknoty

po bezkresie złej samotności

pobiegają marzeń nieloty

złotym dzwonkiem ciebie wyśpiewam

naszą bytność w czas uwikłaną

w ulotności twej powygrzewam

moją miłość 

niedoczekaną

JoAnna Idzikowska-Kęsik
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.