Państwo, polityka, społeczeństwo...

Między demokracją a republiką

Bartosz ĆwirIstnieje wielu intelektualistów, którzy powtarzają wciąż hasła o „końcu historii”, o zerwaniu ciągłości między tym, co było, a tym, co jest obecnie. I wcale nie trzeba wspomnianych tez bronić czy choćby popierać, by dostrzec diametralne różnice, jakie oddzielają czasy nowożytne od wieków przeszłych. Jedną z podstawowych cech jest specyficzne (i bardzo często celowe) pomieszanie pojęć, z którym stykamy się obecnie. Niektóre z typowych wyrażeń były po prostu zbyt rażące, a przez to nienadające się do powszechnego zastosowania przy obecnej linii propagandowej, więc zastąpiono je innymi, brzmiącymi nieco mądrzej, a więc trudniejszymi do zrozumienia. Ciąg podobnych zwrotów podaje doktor Rafał Brzeski – były dziennikarz, pisarz, tłumacz, specjalista do spraw wywiadu i kontrwywiadu. Tak na przykład słowo „wybuch” zastąpiono pseudonaukowym eufemizmem „nieplanowana utrata kształtu”. Podobnie jest ze zderzeniem (np. samochodów), będącym w razie konieczności niezrozumiałym „dekonstrukcyjnym efektem przyspieszenia ujemnego”.

O ile podane powyżej przykłady nie stanowią nazbyt wielkiego zagrożenia przy działaniach dezinformacyjnych, o tyle przekształcanie znaczenia słów używanych częściej i będących zarazem znacznie ważniejszymi może doprowadzić do znacznie poważniejszych konsekwencji. Tak jest między innymi z terminem „demokracja”, który jest obecnie czymś w rodzaju worka, gdzie umieszcza się wszelkie pozytywne (w rozumieniu powszechnym) znaczenia związane ze światem polityki. Jednocześnie wszelkie negatywne zjawiska postrzegane są jako „niedemokratyczne”, „totalitarne” itp.

Co najgorsze podejście takie nabrało pospolitego wręcz charakteru. Kilka lat temu (2011-2012) amerykański think tank związany ze znanym tygodnikiem The Economist opracował tzw. „wskaźnik demokracji” (ang. democracy index), czyli coś w rodzaju klasyfikacji, ukazującej, które kraje świata są „demokracjami pełnymi” lub „wadliwymi”, a które to tylko „systemy hybrydowe” albo wręcz „reżimy autorytarne”. Niewielu ludzi (również spośród tych wykształconych) zakwestionowało rezultat przeprowadzonych obserwacji. A ten był zaskakujący, bowiem na szczycie podium stanęło... Królestwo Norwegii! Zatem według amerykańskich badaczy najdoskonalszą na owe czasy demokracją okazała się monarchia. Jak to wytłumaczyć? Jak wyjaśnić zjawisko, kiedy dwa absolutnie sprzeczne ze sobą ustroje (w jednym rządzą obywatele, a w drugim król) łączone są w jedno? Oznacza to ni mnie, ni więcej, że klasyczne rozumienie demokracji zostało tu brutalnie odrzucone na rzecz jakiegoś nowego, nie do końca sprecyzowanego znaczenia. Skoro zatem dożyliśmy czasów, gdzie mylenie królestwa z demokracją staje się czymś powszechnym, to tym bardziej trudno się dziwić zatarciu różnic między demokracją a republiką, mimo że kiedyś były one nad wyraz widoczne i oczywiste zarazem.

Zajrzyjmy do worka

W dyskursie na temat „republik demokratycznych” często powtarzany jest fakt, że Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych nie zamierzali tworzyć demokracji. Jest to oczywiście prawda, a aby się o tym przekonać, wystarczy przeanalizować (nawet niezbyt dogłębnie) teksty chociażby Jamesa Madisona. Wbrew temu Alexis de Tocqueville, opisując ustrój USA, nazywa nowo powstałe państwo Ameryki Północnej „demokracją”. Mimo wszystko wówczas nie formowano jeszcze pojęcia ludowładztwa na kształt jednej z najszlachetniejszych idei istniejących na globie, do której należy dążyć za wszelką cenę. Demokracja była po prostu ustrojem, a jej mylenie z republiką wynikało z błędnych założeń, jeśli chodzi o kategoryzację poszczególnych systemów rządzenia państwem.

Zasadniczo odnieść można wrażenie, że im nowsza encyklopedia, tym bardziej ów wór z napisem „demokracja” jest wypchany. Wystarczy porównać chociażby dwa wydania leksykonów PWN-owskich – ten współczesny, internetowy, oraz stare wydanie z 1983 roku. Zasadniczo zmieniło się niewiele. W szczególności rzuca się w oczy zdanie, które w wydaniu starszym brzmiało następująco: Obecnie terminu »demokracja« używa się głównie w trzech znaczeniach (...). Internetowa wersja liczbę „trzy” zamieniła na „cztery”, rozszerzając przy tym wątek o dodatkowy opis czwartego znaczenia. Zależność przedstawiona powyżej nie jest co prawda aksjomatem, ale jej nawet sporadyczne występowanie, ukazuje zmiany, jakie poczyniono w ciągu kilkudziesięciu lat na płaszczyźnie teorii ustroju.

O dziwo pierwsze miejsca zajmuje zwykle klasyczna definicja, a nie jej współczesne odpowiedniki, mimo że encyklopedie piszą naukowcy często podlegli modernistycznym trendom. Klasycy traktowali ludowładztwo w zasadzie wyłącznie jako ustrój, w którym władzę sprawuje – bezpośrednio lub pośrednio, nominalnie lub faktycznie – większość wyłoniona z ogółu obywateli. Implikuje to konieczność posiadania przez lud praw i wolności politycznych, jednak jest to niejako „efekt uboczny” nie zaś – jak chcieliby tego zwolennicy modernistycznych definicji – sama demokracja. Swobody obywatelskie wynikają z niej, ale nią nie są. Feliks Koneczny, jeden z najwybitniejszych polskich historyków, twórca oryginalnej teorii cywilizacji, nazywał taki stan rzeczy „obywatelskością”, a jej przeciwieństwo „biurokratyzmem”.

To właśnie owo modernistyczne spojrzenie wprowadziło największy zamęt do dyskursu na temat demokracji oraz jej zróżnicowania z republikanizmem. Wprawdzie wielu klasycznych autorów wyraźnie tych ustrojów nie oddzielało (jak chociażby Monteskiusz), to jednak klasyfikowali je jako systemy sprawowania rządów, a nie szlachetne ideały. Obecnie zaś dominuje dyskurs silnie zideologizowany. Demokracja stała się fetyszem, synonimem nie tylko praw i swobód obywatelskich, ale również sprawiedliwości (często „społecznej”, cokolwiek miałoby to znaczyć), szeroko pojętej wolności (przez co „ukradła” znaczenie liberalizmowi), równości (bądź wyłącznie wobec prawa, bądź tej „absolutnej”), solidarności (będącej kolejnym słowem-workiem) i wielu innych. Łączy się ją często z tzw. państwem prawa – kolejnym pojęciem bez wyjaśnienia.

W chaosie tym nie sposób się odnaleźć. Z drugiej strony nikt najwyraźniej nie zamierza tego zmieniać (co równałoby się z powrotem do klasycznego rozumienia ludowładztwa), bowiem uściślenie definicji pozbawiłoby jej waloru propagandowego. Obecnie również wojskowy zamach stanu można nazwać ,,demokratycznym”, jak zrobił to pod koniec XX wieku pakistański generał Pervez Musharraf. Dziennikarze i publicyści również rozwijają tę tendencję (jak chociażby ci z amerykańskiego The Economist, o czym była mowa we wstępie). Mało tego! Demokratyczny zamęt uważają za normalny naukowcy. Jeden z wybitnych współczesnych socjologów, Charles Tilly, definiuje ludowładztwo jako „zależność między obywatelami i państwem, będącą odbiciem szerokiej, równej, chronionej i wzajemnie zobowiązującej konsultacji”. Czyż jednak w monarchiach król nie może mieć dobrego stosunku z poddanymi i nie może uwzględniać ich woli w swoim sposobie rządzenia? Owszem, może. Dlatego też owo „naukowe” spojrzenie Tilly'ego to kontynuacja chaosu, bowiem demokracja może istnieć nawet w królestwie.

Problem republikanizmu

Prowadzenie jakichkolwiek sensownych rozważań na temat podziału i klasyfikacji ustrojów wymaga odrzucenia modernistycznego spojrzenia na demokrację, a zatem powrót do jej klasycznej definicji. I tu pojawia się pytanie – skoro niektórzy klasycy łączyli ludowładztwo z republiką (podobnie, jak robią to współcześni, choć na nieco innych podstawach), to dlaczego my mielibyśmy tego nie robić? Odpowiedź jest prosta: ponieważ rozróżnienie sięga samej genezy omawianych ustrojów i ukonstytuowało się znacznie wcześniej niż idea ich syntezy.

Feliks Koneczny – przytaczany powyżej polski historyk czasów międzywojennych – podkreślał, że spartańscy najemnicy, którzy udawali się z wyprawami wojennymi do Italii w czasach powstania Rzymu, dziwili się temu, co zastali w stolicy rosnącego w siłę państwa. Ustrój tamtejszy był dla nich zupełnym novum. Grecy znali tylko trzy możliwości rządzenia państwem – monarchię (rządy jednostki), arystokrację (rządy niewielkiej grupy) i demokrację (rządy ogółu). Z kolei Republika Rzymska była ukształtowana na zupełnie innych prawidłach. Pisał o tym chociażby Polibiusz, grecki historyk i filozof, który gloryfikował ustrój rzymski za to, że stworzył mieszankę monarchii, arystokracji i demokracji, czyli republikę. Słowa Polibiusza setki lat później podchwycił Niccolo Machiavelli. Cyceron – tym razem myśliciel rodem z Rzymu – twierdził wprost, że Res publica jest wspólnotą dla ludu, rządzi w niej prawo i sprawiedliwość”. I nie był to bynajmniej wybujały, propagandowy frazes, bowiem republika to rzeczywiście rządy prawa – w Rzymie to właśnie Prawo XII Tablic stanowiło właściwe zasady i było zwierzchnie nad wolą ludu. W demokracji zaś – co pisał między innymi Arystoteles w swojej „Polityce” – panem jest lud, a nie prawo.

I tu zasadniczo pojawia się największy problem republikanizmu – brak ścisłej definicji. „Rządy prawa” nie precyzują dokładnie, jak właściwie miałoby funkcjonować państwo o tym ustroju, bowiem prawo nie może sprawować polityki zagranicznej czy spełniać ważnych funkcji administracyjnych. Zresztą jakieś prawo występuje i w demokracjach (szczególnie dzisiaj, gdzie państwa bez konstytucji praktycznie nie istnieją). Problematyczna kwestia leży zasadniczej różnicy – ludowładztwo określa zwierzchność ludu (rzeczywistego suwerena) nad prawem, zaś republika mówi wręcz odwrotnie. Wzięło się to wprost ze Starożytnego Rzymu, gdzie Prawo XII Tablic nie podlegało zmianom przez jakikolwiek organ władzy państwowej. Na tej zasadzie ukształtowana została także Konstytucja Stanów Zjednoczonych, chociaż obecnie demokratycznie dodaje się kolejne poprawki, które wprost zaprzeczają istnieniu konkretnych zapisów ustawy zasadniczej. Dlatego też mówi się, że Stany Zjednoczone stały się demokracją, choć u zarania wcale nią nie były.

Poza zasadniczą różnicą, jaką jest stosunek do prawa, istnieje między demokracją i republiką także wiele odrębności drugorzędnych. Z tej przyczyny zarówno wspomniany Polibiusz, jak i Machiavelli czy nawet przedstawiciele nowożytnej myśli politycznej, jak James Madison i Immanuel Kant, oddzielali omawiane systemy. Jednakże stworzenie jednej definicji, która zawierałaby wszystkie charakterystyczne elementy republikanizmu, jest co najmniej problematyczne. Konieczne jest zatem szersze rozpatrzenie różnić, nie zawartych wyłącznie w jednym, krótkim zdaniu.

Dwa modele rządów

W demokracji najwyższą władzę dzierży lud, choć sposób jej sprawowania różni się diametralnie od tego, jaki model demokracji przyjmiemy. W bezpośredniej zasadniczą rolę odgrywa zgromadzenie wszystkich uprawnionych do działania politycznego obywateli (starożytne Ateny, Nowogród Wielki itp.) lub instytucja referendum (współczesna Szwajcaria). W tym przypadku duże znaczenia ma fakt cenzusu, czyli określenia, kto jest pełnoprawnym obywatelem, a kto do tej grupy nie należy. Często krytykuje się ustrój Aten za czasów starożytnych, ponieważ mimo teoretycznej demokracji i tak znaczna większość ludzi zamieszkujących to polis nie miała praw politycznych (byli to niewolnicy i przybysze). W każdym razie ogół obywateli władzę posiadał, więc ludowładztwo jak najbardziej w Atenach występowało. Niewolnictwo nie było wówczas zakazane, ale wręcz stan niewoli uważano za normalny. Ludzi podległych panom traktowano w innych kategoriach – często po prostu jako własność – stąd w ogóle nie wliczano ich do obywateli, a tym bardziej nie myślano o żadnych prawach politycznych.

System pośredni jest charakterystyczny dla czasów współczesnych, a wiąże się to w szczególności z wielkością państw. Niemożliwe jest zorganizowanie masowego wiecu ludności całego kraju w Holandii czy Szwajcarii, więc tym bardziej takie zgromadzenie nie ma szans odbyć się w Polsce, Francji czy Niemczech. Z tej przyczyny lud musi posługiwać się przedstawicielami, którzy są wybierani w wyborach bezpośrednich i to oni podejmują decyzję na skalę krajową. Wybór odbywa się na zasadzie akceptacji programu, pod jakim podpisuje się dany kandydat. Na tym jednak demokracja pośrednia się nie zamyka, ponieważ w jej repertuarze również znajduje się referendum oraz oddolne inicjatywy obywatelskie znane powszechnie jako „zbieranie podpisów”. Mówiąc w skrócie – demokracja pośrednia posiada trzy zasadnicze elementy – wolne, powszechne i bezpośrednie wybory, referendum oraz ustawodawcze inicjatywy obywatelskie.

Czym na tle takiego stanu rzeczy różni się republikanizm. Po pierwsze: w rzeczpospolitych nie ma mowy o żadnych bezpośrednich i powszechnych wyborach, bowiem sprawowanie władzy należy do elit (oczywiście podległych prawu), nie zaś do ogółu obywateli. Obecnie wykrystalizowanie takiego systemu jest niemal niemożliwe, jednakże setki lat temu społeczeństwo stanowe dawało taką możliwość. Republikami rządziła szlachta, podlegająca literze prawa. Było tak zarówno w Rzeczpospolitej Obojga Narodów (choć utarło się błędnie nazywać to państwo demokracją), jak i Najjaśniejszej Republice Weneckiej czy innych państwach włoskich.

Zwolennicy demokracji na pewno machną ręką na takie rozwiązanie. Skoro lud nie może działać w państwie, nie może chronić własnych interesów, to najprawdopodobniej niczym nie będzie się on różnił od niewolników w Atenach. Otóż nie. Podobne tezy powstać mogły wyłącznie współcześnie, w dobie globalnych, absolutnie omnipotentnych, biurokratycznych, rozrośniętych do granic możliwości państw. W Średniowieczu (a nawet wiele lat później, bo praktycznie do końca wieku XVII) ów bizantyński ideał, głoszący całkowitą władzę państwa nad niemalże każdą sferą życia ludzkiego nie miał racji bytu. Państwa były zdecentralizowane i ograniczały się do minimum, przez co ludzie albo wcale nie musieli angażować się w politykę, albo wystarczyło, że robili to na skalę lokalną.

Nie istniało wówczas ministerstwo edukacji, które decydowało o tym, kiedy szkoły zabiorą rodzicom dzieci i zaczną je „edukować” w sposób, który zupełnie nie podoba się rodzicom. Ustawy nie zabraniały obsadzać pól w ten czy inny sposób, nie zabraniały używania tych czy innych narzędzi, ani nie normowały, czy dwaj mężczyźni w jednym łóżku to małżeństwo, czy zwykła dewiacja. Ludzie sami o sobie decydowali, a jeśli nie oni, to samorząd. Władze centralne prowadziły politykę zagraniczną... i właściwie na tym ich rola się kończyła.

Decentralizacja jest cechą charakterystyczną republik, ale zupełnie wyklucza się przy demokracji. Zauważył to cytowany powyżej Charles Tilly, który stwierdził, że zarówno skrajnie niska, jak i skrajnie wysoka siła państwa (przez siłę rozumiał on nie potencjał militarny, ale fakt, czy państwo sankcjonuje niemal wszystkie sfery życia człowieka, czy nie angażuje się w nie praktycznie wcale) eliminują demokrację. Przy skrajnie wysokiej sile ludowładztwo musi przerodzić się w tyranię, zaś przy skrajnie niskiej, czyli przy maksymalnej decentralizacji i deregulacji, staje się republiką. Co ciekawe Tilly jest absolutnym zwolennikiem demokracji, a mimo to w podobnym tonie wypowiedzieli się zadeklarowani przeciwnicy tego ustroju – Frank Karsten i Karel Beckman, autorzy słynnych „Mitów demokracji”. Jest to zatem zasada uniwersalna. I nic w tym dziwnego – skoro przy maksymalnie zdecentralizowanym państwie ludzie będą mogli wszystkie swoje sprawy załatwiać na szczeblu lokalnym, to nie będą mieli ani czasu (z powodu zaangażowania w samorządzie), ani interesu, by działać na skalę krajową. Funkcję tę przejmą elity.

Poza charakterem rządów w omawianych ustrojach różnie wygląda także sposób podejmowania decyzji. Demokracja stosuje głosowanie większościowe, zaś republika opiera się bardziej na konsensusie. Nie jest to miejsce na rozstrzyganie, która metoda jest właściwa, ale fakt istnienia takiego podziału należy zarejestrować. Rzeczpospolita Obojga Narodów jest doskonałym przykładem republikańskiego konsensusu – liberum veto ukształtowało się przecież właśnie na owej zasadzie. Oczywiście powszechnie krytykuje się ten model podejmowania decyzji, mimo że „wolne nie pozwalam” to skrajny jego przykład. Zanim zasada ta została usankcjonowana, władze Rzeczypospolitej funkcjonowały w myśl doktryny jednomyślności i odbywało się to niezwykle sprawnie.

Jest jeszcze jedna cecha, która miałaby charakteryzować demokrację, a przez to odróżniać ją od republiki. Krytycy ludowładztwa twierdzą często, że ustrój ten, jako że opiera się na ludzie, jest ze swej natury tworem kolektywnym. Dlatego też stanowi twór niezwykle podatny na socjalistyczny model gospodarczy. Jednakże z drugiej strony niektórzy kapitaliści – tacy jak Downs i przede wszystkim Schumpeter – głoszą tezy wręcz odwrotne. Twierdzą oni, że demokracja to polityczna metamorfoza wolnego rynku, bowiem partie polityczne konkurują między sobą o popyt obywateli. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć ten spór. Możliwe, że po prostu nie istnieje zależność między modelem gospodarczym a modelem politycznym państwa.

Podsumowanie

Na zakończenie warto chyba podsumować to, co zostało powiedziane. W zasadzie można uczynić to w jednym zdanie: demokracja i republika to dwa zupełnie inne ustroje; tak różne, jak różne są monarchie konstytucyjne i absolutne. Tylko pozornie wydają się tym samym, choć zwykle ich łączenie wynika z niewiedzy, nie zaś z konkretnych, metodologicznych przesłanek.

Po pierwsze: w demokracji władzę sprawuje lud, zaś w republice nadrzędną funkcję nad ludem posiada prawo, na zasadach którego elity kierują całym krajem. Po drugie: w demokracji podejmuje się decyzje bezwzględną większością głosów, zaś w republice dominuje zasada konsensusu i jednomyślności. I po trzecie: demokracja oscyluje między absolutną centralizacją państwa oraz jej absolutną decentralizacją, zaś republika musi utrzymywać się przy zdecentralizowanym modelu – w innym wypadku niższe warstwy społeczeństwa mogą doprowadzić do buntu z powodu braku mocy ich głosu, który przy decentralizacji ważny jest chociażby w strukturach samorządowych.

Mamy zatem trzy zasadnicze cechy wyróżniające te dwa ustroje. Podział ten istniał od zarania dziejów, więc zamazywanie go – zwykle z powodów czysto ideologicznych – jest niedopuszczalne i musi zostać wreszcie zablokowane.

Bartosz Ćwir
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.