Organizowane przez Janka Gałacha koncerty świąteczne w chorzowskiej Leśniczówce to już dobrze ugruntowana tradycja. Tym razem jednak atmosfera była nieco bardziej odświętna niż zwykle, w 2013 roku Leśniczówka obchodziła bowiem 30-lecie istnienia! Z tej okazji, przed zwyczajowymi koncertami do białego rana, zaplanowana była rozmowa ze specjalnymi gośćmi. Na scenie pojawili się Zbigniew Gocek i Jacek Gazda, którzy opowiadali o początkach tego wyjątkowego miejsca, o pierwszym koncercie, który odbył się jeszcze przed oficjalnym otwarciem, pod dziurawym dachem, spontanicznie po Rawie w 1983 roku. Ja do Lasu po raz pierwszy trafiłem pewnie jakieś 10 lat później, również po jakiejś Rawie, więc z przyjemnością posłuchałem o wydarzeniach, których sam nie mogłem być świadkiem.
A muzyczną część wieczoru rozpoczął Jan Gałach Band w swoim pełnym, ledwie mieszczącym się na scenie, siedmioosobowym składzie:
Zespół zagrał chyba wszystkie utwory ze swojego pierwszego, długo wyczekiwanego albumu, a ponieważ gościnnie na płycie wystąpiła cała masa świetnych muzyków, to i w Leśniczówce na scenie robiło się momentami ciaśniej, niż przewidują normy BHP. Dobrze, że podest się nie zawalił, bo chwilami wyglądało, jakby ognie piekielne już się za grajkami pojawiały. Była to jednak zasługa tylko piekielnie dobrej muzyki, a nie żadnych tam sił nieczystych. Wracając zatem do meritum: pierwszym gościem zespołu był Mariusz Korczyński, wokalista udzielający się w wielu muzycznych projektach, między innymi również w Osłach.
Drugim gościem był basista Paweł Mikosz znany w bluesowym półświatku jako „MuZzY”. Jak to opowiadał Janek, poznali się z Muzzym we Wrocławiu, jeszcze zanim zaczęli razem grać z Martyną Jakubowicz. Chłopcy przez pół roku rozmawiali ze sobą kulturalnie po polsku, aż pewnego wieczoru po wypiciu znacznej ilości piwa bezalkoholowego Muzzyemu wymknęło się, że idzie do haźla.
– Kaj? – zapytał z niedowierzaniem Janek.
– Do ubikacji gorolu jeden!
– Som żeś jest gorol. Co to haziel to jo wiym.
W ten sposób okazało się, że chopy są krajanami, ich przyjaźń uległa zacieśnieniu, a na scenie coraz częściej zaczęli pojawiać się razem, tworząc bardzo zgrany duet.
Następnie zabrzmiał kower Afro blue, który zespołowi pomogli zagrać Aleksander Papierz i Wojtek Gałach. Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa – Wojtas jest starszym bratem Janka – a ponieważ do dzisiaj synki nie mogą się dogadać, który z nich jest przystojniejszy, to Janek na wszelki wypadek ukrył brata z tyłu sceny.
Piątym zaproszonym muzykiem okazał się Robert Mastalerz, czyli „Siersciu” – wokalista grupy 4Szmery. Każdy, kto go zna, wiedział już, że zaraz musi zrobić się piekielnie gorąco. Zabrzmiały oczywiście numery AC/DC, na początku spokojnie, od niechcenia, wręcz jazzowo Highway to Hell, a później było już coraz szybciej i coraz ostrzej... Oczywiście nie zabrakło też zaśpiewanego na płycie przez Sierścia Rock'n'roll i ch...
Koncert był po prostu genialny, a każdy z zaproszonych gości wnosił coś niepowtarzalnego. Naprawdę rzadko się spotyka na jednej scenie, w ciągu jednego koncertu tylu wybitnych muzyków.
Jan Gałach Band wraz ze swoimi gośćmi grał jakieś półtorej godziny, ale nie był to jeszcze koniec atrakcji. Po nim na scenie pojawił się zespół wyczekiwany przeze mnie od dawna. Ostatni raz słyszałem go kilka lat temu, a później jakby zapadł się pod ziemię. Przyznaję, tęskniłem bardzo, bo chyba nikt na całym świecie nie gra numerów Allmanów tak jak oni. Osły, bo o nich mowa, wystąpiły w składzie sześcioosłowym:
Nie zawiodłem się. Koncert skończył się przed drugą i była to prawdziwie świąteczna uczta dźwięków. Muzyka zawsze najlepiej smakuje na żywo, a w wykonaniu takich instrumentalistów jeszcze długo się ją wspomina. Z tego co mówił Janek, koncert Osłów miał charakter jednorazowy – nomen omen – świąteczny. Muzycy spotkali się specjalnie na ten jeden występ i kolejne, póki co, nie są planowane. Szkoda. Mam jednak cichą nadzieję, że najdalej za rok znowu będzie można ich usłyszeć. Świątecznie.
Publika szalała, jakaś para tańczyła na stole, piwo się lało, a dobre tradycje Leśniczówki, jak widać, zostały podtrzymane przez kolejne już pokolenie świetnych muzyków, bo przecież 30 lat temu, gdy pod dziurawym dachem miał tutaj miejsce pierwszy koncert, Janka nie było jeszcze nawet na świecie.
Niestety do białego rana zostać nie mogłem i jam session, który podobno trwał gdzieś do 4:30, mnie ominął. Ale kilka słów zdążyłem z przyjaciółmi zamienić i nawet jakieś zdjęcia pamiątkowe zrobić. Tylko Karolinie całusa nie ukradłem, co zresztą prawie udało się Wojtowi! No ale zgubiła go pazerność. W każdym razie cieszę się bardzo, że taki koncert mnie nie ominął, a tych, którzy go przegapili, zapraszam za rok! Warto.
Na deser jeszcze parę słów o początkach Leśniczówki we wspomnieniach Zbigniewa Gocka i Jacka Gazdy oraz tradycyjnie kilka pamiątkowych komiksów, żeby ten miły, muzyczny wieczór na dłużej zapadł nam w pamięć. Będziemy mieli co wspominać za kolejne 30 lat, na 42. Koncercie Świątecznym w Leśniczówce. Jeśli alkohol będzie jeszcze wtedy legalny, to na pewno wspólnie będziemy oblewać 60. urodziny Lasu! Pyrsk!