Na zajęcia z salsy trafiłam przez przypadek i nie na fali popularności pewnego programu telewizyjnego, do którego oglądania nikt się nie przyznawał, choć w czasie jego emisji pustoszały ulice, którego zrealizowano kilkanaście edycji, a po którym Polacy masowo ruszyli na kursy tańca... Ale nie o tym, nie o tym... Cztery lata temu moja przyjaciółka, pół Brazylijka, pół Hiszpanka narzekała, że odkąd mieszka w Wielkiej Brytanii dziwnie kurczą się jej ubrania, po czym stwierdziła, że musiałaby się poruszać. Tak się złożyło, że i ja cierpiałam na tę przypadłość, a nie chcąc upodobniać się do średniej brytyjskiej przystałam na propozycję zorganizowania jakiejś formy ruchu. Poza tym parę dni wcześniej słyszałam o nowych zajęciach fitness, które łączyły nużący mnie aerobik z elementami salsy. Pomyślałam, że to dla mnie, spakowałam plecak, zabrałam moją siostrę oraz Claudię i ruszyłyśmy do klubu fitness.
Na miejscu zajęcia fitness okazały się być zajęciami tanecznymi, czyli kursem tańca, a co gorsza kursem w grupie mocno sfeminizowanej. Oprócz prowadzącego, który miał bardziej kobiece ruchy ode mnie, na zajęciach pojawił się jeden młody mężczyzna oraz jeden w średnim wieku wraz ze swoją żoną – sprawa oczywista – on partnerki do tańca nie potrzebował. Poza nami było też kilka dziewczyn w różnym wieku. Po opanowaniu podstawowych kroków przyszedł czas na na taniec w parach. Facetów brakowało, więc prowadzący wpadł na pomysł, aby dobrać się wg wzrostu, gdzie wyższa osoba miała odgrywać faceta. Mnie i siostrę rozdzielono, bo jesteśmy tego samego wzrostu, jej szczęśliwie dostał się obcy, bo obcy, ale facet, a ja miałam zatańczyć z... Claudią. Latynoska piękniejsza od Miss of the World (bardzo przypomina mi Pelenope Cruz), dużo niższa ode mnie i z naturalną, wrodzoną, genetyczną umiejętnością kołysania biodrami dawała pięknie radę (uwielbiałam patrzeć jak ona idzie po ulicy – idzie, a jakby tańczyła!), a ja – kołek – gubiłam się niemożebnie. Czy muszę dodawać, że były to nasze pierwsze i ostatnie zajęcia? Do dziś mamy z tego ubaw, a ja trochę też traumę, że gdy pojawię się na tego typu imprezie, to mogę być wzięta za faceta...
Tak więc w tańcu kariery nie zrobiłam, ale salsy nie znienawidziłam. No, przynajmniej tej na talerzu. Dziś pokażę dość nietypową, egzotyczną, którą robię od 2009 roku, bo wtedy przepis na nią przykuł moją uwagę w miesięczniku "Delicious". Pasuje bardzo do grillowanych ryb: łososia czy tuńczyka, ale myślę, że do grillowanych mięs też da radę.
4 porcje
Wszystkie składniki wymieszać i pozostawić na około pół godziny. Można przygotować wcześniej i przechowywać w lodówce, ale przed serwowaniem należy wyciągnąć ją na dłuższa chwilę, aby nie była za zimna.
Smacznego!