Podróże małe i duże

Glover’s Chimney

Glover’s Chimney szykuje największą niespodziankę na ostatnich metrach skalnego komina. Wspinamy się w miarę stabilnym tempem wąską rynną. To, co z dołu wydaje się ostatnim odcinkiem przed upragnionym wypłaszczeniem, wkrótce przerodzi się jedno z większych przeżyć mojego dotychczasowego wspinania. Od zawrotów głowy, o ironio, uratuje mnie zamglone powietrze śnieżnej zamieci.

Ben Nevis, najwyższa góra Szkocji, rok rocznie przyciąga tłumy o szerokim spektrum upodobań górskich. Jedni chcą ‘zaliczyć’ najwyższą górę Wielkiej Brytanii podchodząc przygotowaną ścieżką prowadzącą na szczyt, inni wybierają wspin pionowymi ścianami od strony północnej. Miesiące zimowe, a zwłaszcza wiosenne, oferują rewelacyjne trasy lodowe magnetyzujące wspinaczy z całego świata.

Jest połowa kwietnia. Dopiero teraz, po splotach różnych niesprzyjających okoliczności, wyjazdów, zobowiązań, wybieram się w moją pierwszą trasę w mikście. Poprzedni weekend i wyśmienite warunki na drodze ‘Green Gully’ (Zielony Żleb) rozbudziły moje oczekiwania i chęci. Muszę koniecznie jak najpełniej wykorzystać ostatnie tygodnie lodowej pogody. Weekend jest dość ciepły – zero na wysokości ok. 900 metrów. Postanawiamy jednak podejść pod ścianę i wybadać warunki z bliska. Półtorej godziny jazdy z Inverness, potem kolejne półtorej podejścia z parkingu do osławionej chatki CIC. To tradycyjny punkt przeorganizowania się, wrzucenia na siebie odpowiednich ciuszków i wyłowienia sprzętu z głębi plecaka. Obok nas kolejne międzynarodowe towarzystwo. Na paru metrach kwadratowych słyszę pięć różnych akcentów. Ben jest jedyną tak ‘międzynarodową’ górą w Szkocji.

Na grani szczytowejPierwsze wyciągi żlebem

Podejście pod samą drogę zajmuje nam kolejną godzinę. Jest niewiarygodnie ciepło. To ciepło jest alarmujące. Stąpamy po masach śniegu, które jakby drzemią czekając na przekroczenie krytycznej linii słupka termometru. Chcę zacząć pierwszy wyciąg jak najszybciej. Chcę zniknąć z tego śnieżnego pola formującego szeroki lej u stóp pokaźnego żlebu. Podchodzimy energicznie w górę śledząc śnieżne ślady poprzednich zespołów. Tym razem jednak nikt nie wspinał się Kominem Glover’sa (Glover’s Chimney), dlatego pięćdziesięciometrowy odcinek odchodzący w bok od wydeptanej ścieżki musimy przedeptać sami. Miękki śnieg zapada się pod nogami, raz po raz jedna lub druga noga zadynda w przestrzeni podskalnych dziur. Nie czuję się zbyt pewnie na tym grząskim terenie. Szczerze zaczynam doceniać brytyjskie poczucie humoru Pawła, który zachowuje zimną krew wbrew przeciwnościom i złym omenom. W końcu kwituje, dostrzegając wyraz zaniepokojenia na mojej twarzy: „Ania, jedyna droga do domu prowadzi tamtędy, górą…”

Pierwszy wyciąg. Co rusz odłamki ciężkiego, mokrego śniegu osuwają się z przylegających ścian prosto na nasze głowy. Zapala się pomarańczowe światełko. Ale prawda jest taka, że teraz paradoksalnie bezpieczniej jest iść w górę niż w dół. Im wyżej, tym mniej śniegu potencjalnie spadnie nam na łeb… Z powodu dość wysokiej temperatury musimy grzebać się w śnieżnej brei. Pierwsze cztery wyciągi przypominają bardziej broczenie niż porządne wspinanie. Jednak odłamki śnieżne atakują nas już coraz rzadziej, temperatura spada. Nieuchronnie zmierzamy do komina, któremu droga zawdzięcza swoją nazwę. Tutaj czeka nas wspinanie w mikście.

Paweł prowadzi. Wiem już, kiedy czekają mnie trudności – prowadzący porusza się wolniej, a ja przymarzam na stanowisku. Raz po raz wychylam się zza mojej skalnej tarczy i obserwuję jego ruchy. Akrobacje pełną gębą. Czy ja sobie z tym poradzę? Stoję tam – z jednej strony lekko przerażona, z drugiej jednak podekscytowana. Wreszcie Paweł dociera do końca komina. Rozgląda się przez chwilę:

- Ania, idę dalej!

- OK.!

Znowu czekam. Czuję w ustach sączący się smak stresu i ekscytacji.

- Climb when ready!

- Climbing!

Klamka zapadła. Idę. Bez trudu dochodzę do wejścia komina. Kości dają się łatwo wyjmować, wszystko idzie jak po maśle. Powoli i rytmicznie wspinam się do góry. Docieram w końcu do skał wąskiego komina. Teraz moja kolej na akrobacje.

Nie lubię kominów. Niby technicznie dość oczywiste, a jednak poczucie uścisku skalistych ścian onieśmiela mnie i blokuje. To, co lubię we wspinaniu to przestrzeń. Komin tą przestrzeń ogranicza. Swoim wąskim gardłem podstawia mi nogę na mojej drodze do grani i oddechu otwartych przestrzeni.

Komin GloversaNa grani szczytowej

Moje pierwsze mikstowe ruchy są dość skuteczne. Nie bez trudu powoli zyskuję wysokość próbując wszelkich możliwych figur. Dziaby na polu lodowym mają swoje bardzo jasne przeznaczenie. Ich wartość jest niepodważalna. Bez dziaby w lodzie to być jak bez ręki. W skale jest jakby inaczej. Niemal chcę się ich pozbyć, żeby poczuć na chwilę skałę i wykorzystać jej wypukłości. Tymczasem wraz z wysokością temperatura wyraźnie spadła i pomysł zrzucenia rękawic wydaje się niedorzeczny. „To jedyna droga do domu…„

Nie jest źle. Posuwam się do przodu do momentu, gdy przyjdzie mi stoczyć walkę z kością wetkniętą w głęboką szczelinę. Siłuję się z nią niemal parę minut. Czuję jak każdy ruch wykonany w celu wydobycia sprzętu pochłania kolejny kilodżul mojej cennej energii. W końcu poddaję się. Zostawiam to żelastwo, chromolę!. Później okaże się, że w ogóle nie powinnam była sobie nim zawracać głowy, bo to sprzęt pozostawiony przez poprzedni zespół! Nic to. Ostatnie metry przede mną. Powyżej nie ma już nic, tylko ta wąska przełęcz wyraźnie rysująca się na horyzoncie. Oczami wyobraźni widzę siebie łapiącą oddech na jakiejś milutkiej skalnej półce. Wbijam dziaby w zamarznięty śnieg grani, pełna nadziei na upragniony odpoczynek i rozluźnienie. Podciągam się na rękach oczekując poziomych płaszczyzn. Tymczasem czeka mnie niespodzianka. Dwudziestocentymetrowa grań po drugiej stronie oferuje lufę – jakieś 700 metrów przestrzeni! Nie pamiętam dokładnie mojej werbalnej reakcji. Przypuszczalnie jednak była ona na tyle dramatyczna, że wzbudziła u Pawła nieprzeciętne rozbawienie. Gdzieś ponad kolejnym blokiem skalnym słyszę jego gromki śmiech.

- Ania, idź na prawo, powyżej tego bloku skalnego jest dobry śnieg. Można się na tym podciągnąć.

„Ha!”, myślę, „dobre sobie! Grunt rozmywa mi się pod nogami, gdzie nie spojrzę lufa… a ja mam jeszcze brnąć w górę i dyndać w tej zamarzniętej przestrzeni?? Jezu! Po co ja to robię? Czego ja tu w ogóle szukam?!”. Szczęśliwie bądź nie, na tej wysokości zalega już śnieżna mgła. Przestrzeń jest jakby mniej straszna, mgła niweluje jej onieśmielającą paszczę.

Znajduję się w sytuacji, która potwierdza, że wspinanie jest czynnością dość specyficzną. Koncentracja i podejmowanie szybkich decyzji stanowią klucz – do sukcesu i do przetrwania. Czasem sukces i przetrwanie oznacza to samo. Stawiając się w takich właśnie sytuacjach uświadamiam sobie jak nierealna bywa nasza egzystencja tam na dole. Tyle hamulców bezpieczeństwa, tyle poduszek powietrznych chroniących nas przed katastrofą. No i możliwość schowania głowy w piasek, która w warunkach górskich jest przecież strategią zupełnie zgubną. W życiu tez zbyt daleko nie prowadzi, ale przynajmniej nie wystawia jednostki na niechybną śmierć i nicość. Nie ma przypadku w korelacji pomiędzy dobrymi, osiągającymi sukcesy wspinaczami a jednostkami o zdecydowanej, silnej postawie i poglądach. Margines na nieokreśloność jest zbyt mały.

Nie mam wyjścia – muszę stawić czoła kolejnemu etapowi tej ścieżki. Czuję jak moje nogi telegrafują. Zamykam na chwilę oczy. Głęboki oddech. Koncentracja.

Dziaby rzeczywiście wchodzą dość stabilnie w zlodzony śnieg zalegający na górnej półce półtorametrowego stopnia. Wbijam na ślepo ostrza czekanów. Siedzą twardo i stabilnie. Muszę im zaufać. Podciągam się i szybkim ruchem wdrapuję się na zawieszony na grani skalny stopień. Dalej jest już jakby łatwiej – tylko ta onieśmielająca przestrzeń rzuca mi co krok wyzwania.

Widok ze szczytu w swym nieokreślonym charakterze najbardziej przypomina mleko. Półtłuste, niepasteryzowane mleko, które kompletnie zdominowało zawieszone kropelki wilgotnego powietrza. Z pozoru niewinna sytuacja może być, w rzeczy samej, brutalnie niebezpieczna, bo Ben Nevis kryje sporo pułapek w postaci śnieżnych nawisów, których zerwanie oznacza ostatni lot żywota o długości ok. 900 metrów. Ze zrozumiałych powodów chcemy sobie tej przyjemności oszczędzić – tym razem, i na wieczne czasy. Precyzyjna praca z kompasem doprowadza nas do szczytu.

Poczucie bycia na szczycie nie niesie ze sobą żadnych specjalnych emocji. Nie wiem, czy to fakt, że po kilku razach znam to miejsce już niemal na pamięć, czy po prostu dlatego, że szczyt zwyczajnie nie jest celem w tej grze. To, co się liczy, to droga do góry i przeżycia, jakie jej przebycie ze sobą niesie.

Szybki łyk herbaty i zwijamy manatki. W miarę utraty wysokości gęsta mgła rozmywa się, a z przenikliwej bieli wyłaniają się szarawe płaszczyzny skalnych zboczy zyskując coraz wyraźniejsze kształty. Teraz dopiero czuję ulgę i równocześnie wielką satysfakcję. Zrzucamy całe żelastwo, uprzęże, liny. Znów czuję prawdziwy, stabilny grunt pod nogami. I poczucie przeżycia czegoś niezwykłego, czegoś, co w niezrozumiały przecież i mało logiczny sposób, nadało sens mojemu kolejnemu dniu.

Ania Kociołek
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.