Powieści i opowiadania > Gdzieś w ostatecznej krainie

Gdzieś w ostatecznej krainie, część 16

Gdzieś w ostatecznej krainieJesień jest ładna. No oczywiście nie będziemy opisywać jej uroków, bo przed nami zrobiono to lepiej. Jesień przyszła i tutaj, gdzie Marcin zbudował dworek, zapraszał gości i żył.

Jasiek wyszedł na spacer, by podziwiać uroki jesieni. Jasiek ma taką konstrukcję myślową, jaką nadał mu autor i nic na to poradzić nie można. Miał zamiar iść do pustelnika zapytać, jak on jesień i zimę spędza, ale spotkał po drodze Agatę. Agata wyszła spod ręki Reymonta. To ona rozpoczyna powieść „Chłopi”. Idzie, wyrzucona przez bliskich, i Jasiek pyta ją, gdzie to idziecie dobra kobieto.

We świat do ludzi dobrodzieju kochany – w taki świat

– Chodźcie do nas, Marcin znajdzie wam miejsce. Będziecie pomagać piec chleb. Umiecie, prawda Agato?

– Umiem, a jakże panie, umiem.

– No. To chodźcie, przezimujecie u nas, a na wiosnę wrócicie do swoich.

I została Agata w Marcinowym dworku na zimę. A Marcin odezwał się tymi słowy do Jaśka:

– Dobrze, że nie spotkałeś jakiejś dziecięcej krucjaty z powieści pana Andrzejewskiego „Bramy raju”. Nie miałbym miejsca, by ich kwaterować, i uchronić przed tym, co ich czeka.

– Nigdy nic nie wiadomo Marcinie, co będzie.

Co autor wymyśli? I to jest najlepsze.

*

Tam ja ubrany nieszczęśliwym ciałem Jako męczennik, anioł, królowałem

Juliusz dostał febry. To ta jesień i klimat zabójczy dla suchotników. Ciało rzeczywiście otrzymał nieszczęśliwe, ale duch. Ho, ho. Ducha otrzymał potężnego i całe życie go wzmacniał, a potem posadził swojego ducha na tronie i napisał o nim wielki poemat.

No, ale teraz Juliusz cierpi. Lekarstwa na to nie ma. Wypoci się tylko, odpocznie, prześpi, i poczuje się lepiej. Marcin przyniósł mu kurczaka gotowanego, chleba i wina. Juliusz lubił jadać sam, Marcin o tym wiedział, i dyskretnie się usunął, chociaż chciałby porozmawiać z nim. Choćby o tej wizycie Niemcewicza, ale… trudno. Chory, nie będzie mu teraz zawracał tym głowy. A jakby tak zaprosić Aleksandra Fleminga, który wynalazł penicylinę. Przybyłby, ofiarował Juliuszowi zapas leku, i Juliusz wyzdrowiałby, i żył 86 lat, i miałby dzieci i wnuki, które… no właśnie, co by robiły te jego wnuki?

*

Na kogo teraz padnie. To pytanie zadawali sobie wszyscy goście z naszego dworku. Było tam już kilkadziesiąt osób i Marcin trochę zaniedbywać zaczął młyn, gdyż wiele czasu zajmowało mu angażowanie się na różny sposób w relacje z gośćmi. Inna rzecz, że to była jedyna okazja, by porozmawiać z wieloma z nich. Właściwie ze wszystkimi. Nigdy by nie miał możliwości porozmawiania z pisarzem, reżyserem czy kimś takim jak Juliusz Słowacki.

A on poczuł się lepiej, febra ustąpiła, i poszedł wykąpać się w jeziorze, które, położone w puszczy, kusiło krystalicznie czystą i zimną wodą. Juliusz uważał, że zimne kąpiele pomagają mu, co do końca prawdą nie było, ale cóż… tak myślał. Pustelnik widział drobną postać kąpiącą się w jeziorze, i postanowił zapytać Jaśka o niego.

A tymczasem przed dworkiem spotkał Juliusz młodego chłopaka, lat około 20, w niemieckiej panterce, z biało czerwoną opaską na ramieniu, siedzącego i palącego papierosa. Chciał zagadać i przywitać się, lecz od chłopaka rozchodził się nieprzyjemny zapach.

– Witam pana. Jestem Leszek, pseudonim „Kordian”. Ten zapach z kanału, ale wywietrzeje.

– Niech pan, panie „Kordian”, idzie się wykąpać w jeziorze, i wróci tutaj, porozmawiamy.

– Dobrze, porozmawiamy. Mamy, o czym. Pan, poznaję, Słowacki. Ten, co to „kamienie na szaniec… na śmierć po kolei” – prawda?

– Tak.

Juliusz wrócił do dworku, a Marcin widząc nowego gościa, że on z Powstania, poprosił Juliusza, by obejrzał album ze zdjęciami z Powstania.

*

Pustelnik zobaczył kolejną osobę, która przyszła się wykąpać. Tym razem postanowił porozmawiać z nim. Poznał, że to powstaniec. Już raz uratował powstańca. Był to powstaniec z pamiętnego 1863 roku. Wtedy podał mu rękę, kiedy tamten ranny, trafiony przez rosyjski okręt, tonął. On, nie wiadomo, jak to się stało, poszedł po wodzie do niego, i wyciągnął go z topieli. I teraz ujrzał młodego Leszka – „Kordiana”, który również należał do tej kategorii młodych Polaków, którzy poszli, bo tak trzeba było.

– Niech pan się posoli, o, tutaj jest chleb, ryba, a ja wypiorę panu panterkę i wysuszę.

– Dziękuję ci dobry człowieku. W kanale byliśmy kilka dni, jak szczury, i stąd ten zapach.

– A gdzie to pan „Kordian” się wybiera?

– Ja do dworku Marcina, dostałem zaproszenie. Chcą porozmawiać ze mną o tamtych dniach. 63 dniach.

*

– No to idź do Marcina, tam na ciebie czekają, opowiedz im o tym, co przeżyłeś.

Pustelnik pożegnał się z Leszkiem – „Kordianem” i wypłynął na jezioro łowić ryby. W tym czasie do dworku Marcina przybył kurier. Kurier z Warszawy. Jan Nowak-Jeziorański. W drodze do Londynu zaczepił o dworek Marcina, by zdać relacje z tych dni w Warszawie. 63 dni.

Dość szybko przybył też zły duch Maksymilian, który niestrudzenie siał zło.

– Pamiętam – zaczął Maksymilian – te nerwowe godziny przed, jak to oni określali, godziną „W”. Widziałem, jak rwali się do boju, młodzi i piękni. A ja widziałem już to miasto pełne ruin i stosy, stosy trupów. Przyszedł wasz czas, mówiłem do chłopaków z SS. Możecie wszystko. Możecie palić szpitale, zabijać wszystkich, wymazywać to miasto z map na zawsze. Tamci zaczekają, nie martwcie się, zaczekają aż wy zrobicie swoje.

Juliusz poczuł się winny.

– Panie Juliuszu, przecież pan pisał o tym, przewidział pan to wszystko. Musiał pan to przeczuwać, że to się tak skończy. Dlaczego pan ich do tego namawiał pisząc:

a kiedy trzeba na śmierć idą po kolei jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec

– Weźmy pana Leszka, nawet pseudonim konspiracyjny wziął od pana. Czyż nie było innej drogi? Czy aż taka ofiara była potrzebna?

– Panie Marcinie, tak, ja to przeczuwałem, ale widziałem jednocześnie tych młodych, jak giną w 50 stopniowym mrozie na Syberii, zapomniani, wykreśleni ze świadomości. Tak, ma pan rację panie Marcinie, można było nie walczyć, tylko właśnie tak by się to skończyło, wszystkich by wywieźli, i tam w tym mroźnym piekle, unicestwili. A tak oni wszyscy napisali swoją krwią list do potomnych. Innej drogi nie było. Nie było.

*

A tymczasem pan Roman Brandstaetter udał się do Ziemi, po której chodził Jezus. Chciał spotkać się z paroma osobami, gdyż nie dawało mu spokoju pewne wydarzenie.

*

Siedziałem – pamiętam – w biurze Ministerstwa Skarbu w Warszawie i pisałem, właściwie przepisywałem kolumny cyfr. Praca niezmiernie nudna. Wtedy to anioł szepnął mi: wyjrzyj no Juliuszu przez okno, rzuć te cyfry, zobacz, zobacz, co będzie. I ujrzałem tych młodych w panterkach z biało-czerwonymi opaskami, jak bronili barykady. Ale ujrzałem też, jak czerwony szatan wił się za rzeką. Wił się z radości.

*

A Marcin tymczasem poprosił Jaśka, by zamontował na dachu antenę radiową. Chciał słuchać rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa, lecz potężne zagłuszanie uniemożliwiało mu to. Zbliżała się rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego i rozgłośnia zaprosiła generała „Bora” do wygłoszenia cykl pogadanek o Powstaniu, więc Marcin chciał posłuchać argumentów dowódcy, który posłał w bój kwiat warszawskiej młodzieży. Kurier z Warszawy, Jan Nowak-Jeziorański, doradził, jaką antenę zrobić, i Jasiek wyszedł na dach, i zamontował konstrukcję, która zadziwiła wszystkich.

– Jak to Marcinie będzie, ten drut na dachu ściągnie głos z Monachium, i ty go usłyszysz? – pytali sąsiedzi Marcina.

– Tak będzie Józefie. Drut ściągnie głos generała „Bora”. Przyjdź i posłuchaj.

*

Kiedy Jasiek zainstalował antenę i wszyscy zaczęli słuchać Radia Wolna Europa, powstaniec warszawski „Kordian” wymknął się chyłkiem z dworku, i poszedł do lasu. Jasiek natomiast poszedł do swojego pokoju odczytać pocztę elektroniczną. Jeden e- mail zainteresował go szczególnie.

– Muszę go wydrukować i przeczytać Marcinowi. Ciekawe co on na to powie?

Jasiek wyjrzał przez okno i zobaczył powstańca idącego w stronę lasu.

*

– Tak, to była zła decyzja.

– To było skazanie na śmierć najlepszych i zagłada miasta.

Te zdania padały, kiedy słuchacze audycji, goście Marcina, schodzili się do saloniku.

– No, moi kochani, czas na posiłek, siadajcie, zaraz podam kołduny.

– Marcinie… przeczytaj ten list, przyszedł niedawno, godzinę temu.

Znalazłem was w Internecie. Czytam to, ale to jest za długie, teraz się tak nie pisze. Kto to będzie czytał? Podoba mi się, że „Kordian” stamtąd uciekł. On na pewno nie chciał słyszeć ciągle tego samego, że „warto było”, że „nie warto było”. Brawo Kordian.Internauta Axel

*

Przyszedł „Kris”. „Kris” to Sylwester Braun, człowiek, który fotografował Powstanie Warszawskie. Zrobił tysiące zdjęć. Utrwalił chwile, utrwalił czas. Marcin Cumft miał w swoich zbiorach jego album i często godzinami oglądał te zdjęcia, zdjęcia miasta i ludzi w czasie, kiedy miasto i ludzie ginęli. Ale czy na pewno ginęli? Przechodzili do historii.

Jedno zdjęcie szczególnie fascynowało Marcina, przedstawiało oddział powstańców, jakieś 20 osób maszerujących z pieśnią na ustach w pierwszym chyba dniu powstania. Była to grupa „chwatów”, z osłony drukarni. „Kris” spotkał ich przy zbiegu ulic Szpitalnej i Zgoda.

Oni maszerują i będą już zawsze maszerować na tym zdjęciu, a przyglądają im się ludzie stojący na balkonach. Na chwilę wyszli na balkon, bo usłyszeli śpiew. Patrzą na nich, a zaraz wrócą do swoich zajęć. Jeszcze nie wiedzą, nie przeczuwają, że to już ostatni raz widzą swoje pokoje, mieszkania. Ten dom wkrótce przestanie istnieć. Nie będzie już tego balkonu. Ale „Kris” zapisał balkon z patrzącymi na oddział ludźmi. Zapisał chwilę jedną z wielu, ale przecież inną. Bo tutaj są dwie rzeczywistości. Jedna to przygotowanie do walki, a druga – przygotowywanie obiadu. Już dogotowują się ziemniaki, za chwilę obiad zostanie podany, i nagle słychać śpiew z ulicy. Trzeba wyjść na balkon rzucić okiem, bo to przecież nasi, Powstanie. I „Kris” utrwalił dwie rzeczywistości naraz. Tak wyszło, i tak się na kliszy zapisało.

*

Za chwilę samolot amerykańskich linii lotniczych uderzy w wieżę, która góruje nad wielkim miastem. Mohamed krzyczy, krzyczy na cały głos, że Allach jest wielki. Przymyka oczy i widzi siebie, jako małego chłopca w małym egipskim miasteczku.

*

– Widziałem egipskie miasteczko, kiedy wybrałem się w wielką podróż na Bliski Wschód – Juliusz zaczął opowiadać o swojej podróży do egipskich piramid, i grobu Chrystusa. – Pamiętam dnia 28 października przybyłem łódką do Kairu. Pyszne miasto, piramidy z daleka widać było, pełno lasów palmowych, całe przedmieścia w ogrodach.

*

Mohamed przypomniał sobie, bo te parę chwil przed wbiciem się samolotu, który Mohamed pilotuje w wieże to wieczność prawie, a więc przypomniał sobie, jak spotkał pewnego człowieka, Gdy był chłopcem. Ten dziwny pan był to, my to wiemy, Maksymilian, który pojechał do Egiptu, by zasiać ziarno zła. Wyczuł, że ten chłopczyk z zamożnej egipskiej rodziny, będzie odpowiedni, kiedy będzie już dorosłym człowiekiem. To on pewnego wrześniowego dnia poprowadzi grupę młodych, gotowych na wszystko mężczyzn, na ostatni wielki lot. Zadrży wielkie miasto, zadrży świat, a wcześniej zadrżą dwie wielkie wieże, i to zrobią oni. A Mohamed będzie ich dowódcą. Mohamed Atta.

*

Mohamed Atta wbił się w historię. Wbił się samolotem amerykańskich linii lotniczych. Maksymilian tryumfował. Od wieków namawiał ludzi do złego. I byli, i są, będą tacy, którzy go słuchają. Idą tam, gdzie wskaże. Obiecuje Maksymilian sławę i sławę ofiarowuje.

A tymczasem w dworku Marcina rozpoczęły się przygotowania do koncertu. Wystąpić miał chłopak z Krakowa i zaśpiewać swoje piosenki, których w żaden sposób nie mógł zniszczyć czas. Coś w nich takiego było. Tylko co?

Zapalił Marcin świece, a potem z butelką wina chodził wśród gości i nalewał im ów trunek, o którym głośno w okolicy. Blady i zamyślony chłopak zaczął śpiewać:

Tyle było chwil do utraty tchu (...) Ważne są tylko te dni, Których jeszcze nie znamy…

*

Jasiek przyniósł z poczty przesyłkę. Zostawił ją w pokoju Marcina i dołączył do słuchających w saloniku pięknych piosenek Marka Grechuty.

Nie dokazuj miła, nie dokazuj przecież nie jest z ciebie znowu taki cud…

Zamyślił się Jasiek, bo właśnie poznał dziewczynę i miał wrażenie, że ona to cud. Śliczna była przecież i Jasiek, kiedy ją pierwszy raz zobaczył, poczuł, jak serce mu bije. Mało tego, właśnie wtedy poczuł, że już nie jest postacią fikcyjną, którą wymyślił autor książki, ale jest, no może nie z krwi i kości, ale przynajmniej z ducha.

A duch, tu mógłby coś Juliusz powiedzieć, to przecież trwalszy byt niż człowiek z krwi i kości.

*

– Marcinie, co to za paczka stoi w sieni pod obrazem?

Jasiek przywołał Marcina, który z ożywieniem na twarzy opowiadał coś jednemu z gości.

– No właśnie nie wiem, co o tym myśleć?

– Autor pisząc o nas, wprowadził w akcję jakąś tajemniczą paczkę, ale jak to u niego zapomniał o niej.

Pisze o jakimś Mohamedzie Atta, a to przecież terrorysta.

No nie wiem co robić. Weź może Jaśku przyłóż ucho do niej, może tyka tam jaki zegar, a jak tyka to wynieś. Wynieś jak najdalej. Do lasu może.

– Dlaczego ja?

– No, bo ty fikcyjny jesteś, autor cię wymyślił. Nawet jak wybuchnie, to nic się nie stanie a ja… no sam widzisz, tyle gości, a jam gospodarz.

A swoją drogą paczki żadnej nie zamawiałem. A zresztą, co ten autor, kryminał jaki pisze, czy co?

Chce może gustom schlebiać? Bomby wprowadza, może chce ożywić akcję.

– Jak ożywić? Co ty mówisz Marcinie. Bombą ożywić?

– Dobrze, Jasiek, wynieś tę paczkę. Poczekamy. Myślę, że autor na razie nie ma pomysłu, co z tym dalej zrobić, a my sami niewiele możemy.

Ale chyba nie chce nas wszystkich uśmiercić. Ważne, że o nas pisze, wtedy żyjemy, kiedy czytają o nas, choćby w Internecie.

– To idź do gości, a ja paczkę wyniosę.

*

W paczce żadnej bomby nie było. Były filmy. Już wcześniej goście w domu Marcina oglądali filmy Kieślowskiego, Chaplina. Ale to przecież nie cały kanon. Sprawdzić chcieli, które trwają, których ząb czasu nie nadgryzł, a które przeminęły z wiatrem. Trochę Marcin się dziwił, że te filmy nie na taśmie, tylko na srebrnych krążkach, ale Jasiek wyjaśnił, że tak teraz jest.

– Jaśku – projektor, który trochę szumi, biały ekran, smuga światła, która przemienia się w obrazy na tym ekranie to magia. A taka srebrna płytka, taki krążek to duszy nie ma. Ba, niczego nie ma. Co za czasy. Dobrze Jaśku, że ich nie dożyłem.

*

Marcin wyszedł przed dworek zaczerpnąć powietrza. Usiadł na ławeczce i w zamyśleniu słuchał głosów dochodzących z salonu.

– Coś Marcinie taki markotny? – Jasiek dosiadł się i wyciągnął papierosy.

– Ty palisz Jaśku?

– Palę… o przepraszam, może zapalisz?

– Nie, nie teraz.

– No, to co jest Marcinie?

– Bo widzisz, ja jestem taką jakby marionetką. Autor zrobił mnie takim człowiekiem od podawania wina, szynki i chleba. Właściwie 6 lat, bo tyle lat autor pisze o moim dworku, nic innego nie robię. Ciągle to wino, rocznik 1809, szynka wędzona, chleb o smaku chleba, i nic więcej. A ja mam przecież duszę, osobowość, przeszłość i przyszłość.

– Przesadzasz Marcinie. Ciesz się, że cię odgrzebał autor z takiej przeszłości, że ożywił w ogóle. W którym to przywędrował tutaj, chyba w 1831 A wiesz, który teraz jest? Nie wiesz. To ci powiem. 2012. Już niedługo 200 lat żyjesz. Mało ci? To już podawaj to wino, chleb pyszny, gotuj bigos, i nie narzekaj.

Właściwie, to co chciałbyś robić? Przecież do Powstania nie pójdziesz, nie zanosi się na żadne powstanie. A źle ci? Masz tu jak u Pana Boga za piecem. No dobrze, chodźmy, chłodno się robi. Napiłbym się kawy, tej z „Pana Tadeusza”.

– Na noc chcesz kawy?

– Tak, napiję się, czeka mnie rozmowa. Ciekawa rozmowa. Ma przybyć Jair.

– Kto to jest Jair?

– Pan Roman Brandstaetter prosił mnie, bym zawiózł zaproszenie do przełożonego synagogi, tego, który miał córkę, którą ożywił Mistrz z Nazarethu. Pan Roman chce mu zadać tylko jedno pytanie: gdzie był w tamten wieczór? Co robił?

– W który wieczór?

– No wtedy, kiedy Jezus szedł na Golgotę?

Dlaczego Jair tak szybko zapomniał... dlaczego?

*

A Pan Goethe?

Co pan Goethe ma nam do powiedzenia?

– Ja – rzekł Goethe, przemówię swym dziełem, com go lata cale tworzył, mym Faustem:

Ja widzę tylko, jak się męczy człowiek. Ten mały świata bóg snadź wcale się nie zmienia I tak jest dziwny dziś, jak w pierwszym dniu stworzenia. [Mefistofeles; Prolog w niebie] Dopóki ziemskim cieszy on się życiem, Nie bronięć śmiało koło niego krążyć. Wiadomo: błądzi człowiek, póki dąży. [Bóg; Prolog w niebie] On zaś, półświadom aberracji swojej, Gwiazd najpiękniejszych żąda z nieb sklepienia I wraz najsłodszych chce ziemi upojeń. I bliskość żadna ani dal nie koi Nieustannego onej piersi wrzenia. [Mefistofeles o Fauście; Prolog w niebie] I jak ten głupiec u mądrości wrót Stoję – i tyle wiem, com wiedział wprzód. [Faust] Nic zgoła nie mam, ani złota, ani włości, Ni czci, ni żadnych świata wspaniałości. Toż pies by żyć tak dłużej nie miał chęci! Dlatego w końcu magii się poświęcił, Ufny, że w słowach, co spadną z ust ducha, Może tajemnic jakich się dosłucham, Bym w gorzkim trudzie i tłumionym gniewie Nie musiał ludziom głosić, czego nie wiem, Bym wreszcie poznał, czym jest ta potęga, Co wewnętrzne siły świata w jedno sprzęga, Bym ujrzeć mógł wszechsprawczą moc i ziarno I w słowach grzebać nie musiał na darmo. [Faust] Ja, podobizna Bóstwa, com się czuł Bliski prawd wiecznych zwierciadła; com swoją Sycił się jaźnią, nieb blaskiem upojon I syna ziemi z siebie zzuł. Ja, wyniesiony nad cherubów ród, W chwili, gdy moja moc już się ważyła Przeczucia pełnią, mknąć w natury żyłach I szczęściem bogów żyć – w pokuty pyłach Ległem! [Faust] Dwie dusze we mnie żyją w wiecznym sporze, Jedna od drugiej oderwać się kusi: Jedna, kleszczami przyrodzonych sił, Lgnie do kwietnego tej ziemi ogrojna; Druga, przemocą, ponad ziemski pył, Rwie się w dziedzinę dostojnych praojców. [Faust] Ja jestem duch, co zawsze mówi: nie. I słusznie, wszystko bowiem, co powstaje, Do potępienia tylko się nadaje, Więc lepiej niech się nic już nie tworzy w tym świecie. Toteż to wszystko razem, co wy zwiecie Grzechem, zniszczeniem, krótko – zła zespołem, Najistotniejszym moim jest żywiołem. [Mefistofeles] W tej czy innej szacie Zawsze czuć będę ucisk ziemskich dróg. Za starym już, by wiecznie tylko śmiać się, Za młody zaś, bym żyć bez pragnień mógł. [Faust] Chcę na tym świecie oddać się w twe służby, Na twe skinienie krzątać się co tchu, Lecz gdy na tamtym świecie znów się ujrzym, Ty mi tam oddasz, com dał tobie tu. [Mefistofeles] Jeślibym chwili rzekł: Jak pięknaś! O, nadal trwaj! Nie uchodź mi! Możesz mię w więzach twoich spętać, Niech się wypełnią moje dni! [Faust] Gdybym mógł chwili rzec: Jak pięknaś! O, nadal trwaj! Nie uchodź mi! W eonach zatrzeć się nie mogą piętna Stóp mych i ziemskich moich dni. – W przeczuciu szczęścia aż takich nasileń Przeżywam dziś najwyższą moją chwilę. [Faust] Nigdy niesyty, przebiegł setki mil, Zmiennych postaci wciąż gotów się imać, Ostatnią, pustą, najgorszą z swych chwil, Tę właśnie biedak chce zatrzymać. Co mocno mi się stawiał tak – Zwycięża czas – legł starzec na wznak. [Mefistofeles] Już świata duchów człon w swym śnie Złych sił wyrwany sforze: „Kto wiecznie dążąc trudzi się, Tego wybawić możem.” A zwłaszcza gdy miłości żar W nim z wyżyn skrę swą niecił, Radosnym pędem szczęsnych chmar Wybiegniem mu naprzeciw. [aniołowie]

Ukroił im chleba. Najpierw znak krzyża, a potem podał każdemu kromkę pachnącą i usiadł. A oni ze smakiem jedli, bo to chleb prawdziwy, w wiejskim piecu upieczony prawdziwy chleb. Ostatni raz jemy taki chleb – powiedział.

Musiał kiedyś nastąpić ten ostatni raz. Zabierzcie ten smak, ten zapach, zapiszcie to gdzieś, zanotujcie, bo to ostatnia rzecz, która zginie, potem już nastąpi koniec. Chleb jecie, ale to nie znaczy, że Aniołami jesteście.

Wnet zapragniecie skrzydeł.

Grzegorz Pieńkowski

Załóż wątek dotyczący tego tekstu na forum

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.