Powieści i opowiadania > Gdzieś w ostatecznej krainie

Gdzieś w ostatecznej krainie, część 15

Gdzieś w ostatecznej krainieMaksymilian nie próżnował. Pojechał do małego miasteczka położonego w północnej części Niemiec. Miał tam odwiedzić Johanna Mansteina i jego rodzinę. Johanna poznał w Dreźnie, na zjeździe kupców i sklepikarzy, bo Johann miał sklep żelazny, i dbał aby był zaopatrzony w najnowsze osiągnięcia XIX-wiecznej techniki. Maksymilian chętnie przyjął zaproszenie. Chciał poznać rodzinę Johanna, jego żonę i trójkę dzieci: Karla, Friedricha i Ewę. Żona Anna zajmowała się domem. Maksymilian był zachwycony domem i rodziną. Podziwiał porządek, punktualność, czystość panującą w domu. W kuchni obok kredensu wisiał rozkład dnia i ten rozkład był przestrzegany z ogromną precyzją. Nic i nikt nie był w stanie zmienić ani joty w ściśle ustalonym porządku dnia. Zachwycił Maksymiliana zadbany ogród przed domem. Wypielęgnowana trawa, żywopłoty idealnie przycięte. To było wzorowe, to było idealne. I co ciekawe, sąsiedzi Johanna prowadzili identyczne życie. W ich domach, jak zapewniał Johann, również wisiał rozkład dnia i wszystko odbywało się zgodnie z precyzyjnie ustalonym planem.

– To pan, panie Maksymilianie, w interesach podróżuje po całej Europie, czyż tak?

– Tak, panie Joannie. Podróżuję, patrzę, zbieram doświadczenia. Europa się zmienia. Technika, oświata robią postęp niewyobrażalny. Racjonalizm tryumfuje.

– To dobrze.

– A wie pan, panie Johann, że podoba mi się w tym miasteczku. Tu jest schludnie, czysto, wszystko jest obliczone, ponumerowane, takie przewidywalne. Europa powinna brać z was przykład. A są w niej miejsca dzikie, pełne zabobonu, jakiegoś chaosu, gdzie nie przestrzega się prawa.

– O tak, panie Maksymilianie, prawo to rzecz najważniejsza. Weźmy u nas. Burmistrz nakazał, a myśmy, rada miasta, go poparli, by żadnych włóczęgów do miasta nie wpuszczać, żadnych żebraków, żadnych obcych, chyba że kupców albo ludzi interesu.

– Tak, tak, podoba mi się to miasto.

Słuchaj Marcinie – pan Roman zapalił kolejną fajkę – jutro, jak mówisz, przybędzie Rembrandt i ja chciałbym z nim porozmawiać o jego obrazie „Syn marnotrawny”.

Taka okazja może się już nie powtórzyć. Autor książki „Ale zasłony więcej nie odchyli” może porzucić ten wątek, ciągnąć inny, to w jego stylu, więc przełóżmy to spotkanie moje z pustelnikiem na później. Dobrze?

– Dobrze, wola szanownego gościa to dla mnie rozkaz. Przy okazji odwołam też podróż Jaśka do pewnego człowieka, który wiele zawdzięcza pustelnikowi.

Marcin poszedł do stajni. Jasiek był już prawie gotowy do drogi. Koń osiodłany, niecierpliwił się.

– Jaśku, nie pojedziesz teraz do powstańca, zmiana planów… może innym razem.

– To Marcinie odwiedzę pustelnika. Nigdy u niego nie byłem. Znam jego historię tylko z twoich opowiadań, a nie ma to jak spotkać się z kimś sam na sam.

To zajmij się koniem, a ja pójdę pieszo.

*

Wieniedikt Jerofiejew otrzymał zaproszenie w pociągu. Wsiadł w Moskwie i zmierzał do Pietuszek. Wypity rano alkohol wprowadził go w przyjemny nastrój. Szklanka żubrówki, potem szklanka kolendrówki, a dopełnił to dwoma kuflami żygułowskiego piwa. Było dobrze, jechał pociągiem i starał się nie myśleć o tej rzeczywistości absurdalnej, która wszystkich omotała i trzymała mocno. Tylko alkohol był izolatorem od świata, który zaprojektował… Kto?

Z zamyślenia wyrwał go ostry głos konduktora.

– Masz Wienia, koperta dla ciebie… Ktoś przed odjazdem mi podał, że cię niby znam. A któż cię nie zna?

W kopercie było zaproszenie od Marcina.

– Kto to ten Marcin? Gdzie ten dworek, jak ja tam trafię?

Przyjeżdżaj, jak możesz najszybciej. Czeka na ciebie pełna piwnica, a tam setki butelek z winem o rocznikach… że już to samo przyprawia o zawrót głowy. Przyjeżdżaj i mów, opowiadaj, opowiadaj o twoim życiu, o tym jak zrozumiałeś w jednym błysku, o co chodzi. Jak ogarnęła cię rozpacz i postanowiłeś stworzyć własny świat. Prawdziwy. Bo ten świat, w którym przyszło ci żyć, był diabelską fikcją. Ale jednocześnie prawdziwy, bo naprawdę kłamstwo nazywało się „Prawda”. Wszystko zostało splugawione, nie było ani małego kawałeczka sacrum. Nie było nic świętego. No, Wienieczka przyjeżdżaj. Wysiądź z tego pociągu, wróć do Moskwy, i jedź do Pitra. W Pitrze przesiądź się na Wilno i wysiądź w Radziwiliszkach. Tam już jest dworzec kolejowy. Marcin będzie czekał, a może Jasiek albo któryś z gości Marcina. Kogo byś sobie życzył za towarzysza podróży z dworca do dworku? Z każdym potrafisz nawiązać dialog. Może będzie czekał na ciebie Rodion Raskolnikow, może Anna Achmatowa, może Chlestakow lub Cziczikow. Ale nie, ty masz dość tego wszystkiego. Kto inny wyjdzie po ciebie na dworzec. Przyjedź, a zobaczysz kto.

*

Przez stolicę przechodzę Miasto ukrzyżowane

Przypomnę mu te słowa, przeczytam mu moje wiersze, jak przyjedzie.

Anna Achmatowa patrząc z ogródka na Marcinowy dworek, na otoczenie pełne ciszy, radości i miłości, przypomniała sobie Moskwę, miasto ukrzyżowane, pełne strachu, kłamstwa, podłości, nad którym unosił się zły duch tyrana, jakiego nie znały dzieje.

– Anno pozwól na chwilę, pokażę ci pewną ikonę. Marcin zaprowadził Annę do pokoju na pierwszym piętrze. Tam na ścianie wisiała ikona przedstawiająca błogosławioną Matronę.

– Czy znasz jej losy Anno?

Urodziła się Matriona w bardzo biednej rodzinie Niklowych, we wsi Kolo Tuły. Urodziła się niewidoma pozbawiona gałek ocznych, ze zrośniętymi powiekami. Matriona nie rosła. Gdy miała 17 lat przestała chodzić. Przez resztę życia leżała z podkurczonymi nogami, podpierając się łokciem.

Przez kilkadziesiąt lat przychodziło do niej wielu ludzi – po radę, po nadzieję, po wiarę po uleczenie. Jej życie to wielkie świadectwo wiary. W tych miejscach, gdzie ona mieszkała, a mieszkała w wielu miejscach, gdyż wiele osób brało ją do siebie, robiło się jaśniej. Tam była prawda.

O, popatrz na nią, popatrz na tę twarz, na zamknięte oczy, które wszystko widzą.

*

Podroż Jaśka do chatki pustelnika trwała pół dnia. Jasiek idąc, odkrywał uroki puszczy. Był człowiekiem miasta, lubił miasto, lubił tę różnorodność, lubił ruch gwar, a puszcza wydawała mu się nudna, jednostajna.

Nic bardziej mylnego. Co krok idąc, napotykał coś nowego. Fascynowały go ogromne drzewa, chyba tysiącletnie, jeziorka urokliwe, piękne strumyki. Czuł Jasiek, że obserwują go setki oczu.

Ptaki go obserwują, zające, lisy może niedźwiedź.

Ale on nie szedł jak napastnik, nie chciał zabierać nikomu życia, aby głód swój zaspokoić czy przyjemność, dzisiaj szedł porozmawiać z pustelnikiem, poznać jego tajemnicę, dowiedzieć się jak to naprawdę było tamtej nocy, gdy zdarzył się cud.

*

Maksymilian przybył do Zurichu. W tym szwajcarskim mieście przebywał pewien człowiek, który planował wielkie dzieło. Planował wielki przewrót. Planował rewolucję w kraju Puszkina i Dostojewskiego. Nie miał żadnych skrupułów, miał za to jeden cel, władzę absolutną. Maksymilian obiecał mu pomóc i przyznał, że się wszystko powiedzie.

Ten człowiek nazywał się Uljanow, ale potem świat zapamięta go pod innym nazwiskiem. W wielkim kraju zajmującym znaczną część świata nie będzie miasta, miasteczka, w którym by nie było twojego pomnika. Będą twoje ulice, fabryki, a ty sam spoczniesz jak faraon po skończonym dziele w szklanej trumnie i po śmierci będziesz nieśmiertelny. Będziesz bogiem.

Przyrzekłem ci to Włodzimierzu. Szykuj się do drogi, pojedziesz pociągiem do miasta, które na kościach ludzi zbudował Piotr i zaczniesz najciekawszy eksperyment w dziejach.

Zbudujesz królestwo, gdzie ty będziesz bogiem i tobie podobni. Będziesz rzeki zawracać, będziesz przesiedlać miliony z miejsca na miejsce, popłynie rzeka krwi. Sztandar umoczysz wasz we krwi i to będzie wasz znak. Powodzenia.

Zmienić nic nie można. Ten pociąg musi dojechać do Petersburga. Musi zacząć się ten okrutny spektakl. Ci, co mają zginąć, zginą. Nic zrobić nie możemy.

To, po co oni przybywają do tego dworku? Po to, żeby wino pić z Marcinowych piwnic, jeść chleb i wędzoną przez Stefana szynkę, próbować bigosu wg recepty Adama? Po co?

Nawet Maksymiliana, zło wcielone, zatrzymać nie możemy. A on gdzie może, tam zasiewa zło, a po jakimś czasie zbiera plony. Ale nie wie – a może wie – że do zła, które on wytrwale sieje, przyczepione jest dobro, i to dobro też wydaje plon. Ci, co mają zginąć, zginą. Ale my możemy ich uratować. Możemy ich uratować nawet 50, nawet 100 lat później. Powrócimy do tego, gdy Jasiek dojdzie do chaty pustelnika. Już się zbliża. Już ujrzał krzyż, który zrobił Tomasz – pustelnik, a przed chatą ujrzał Tomasza, który przygotowywał wędki. Bo Tomasz łowił ryby tak, jak kiedyś apostołowie.

*

Bo Ty nie jesteś Bogiem, któremu miła nieprawość Złego nie przyjmiesz do siebie w gościnę Nieprawi nie ostoją się przed Tobą Nienawidzisz wszystkich złoczyńców, zsyłasz zgubę na wszystkich co mówią kłamliwie Mężem krwawym i podstępnym brzydzi się Pan

Codziennie Tomasz modlił się Psalmami. Jasiek czekał w milczeniu, aż Tomasz skończy V psalm.

– Dzień dobry Tomaszu, chleb od Marcina przyniosłem, dobry chleb… siedem bochenków.

– A ty kto?

– Jasiek jestem, u Marcina teraz mieszkam, załatwiam mu różne sprawy… podróżuję dużo po świecie. Chciałem cię poznać, porozmawiać.

Tomasz w milczeniu słuchał Jaśka, który chcąc przykryć zmieszanie, mówił i mówił.

– Jak to się tak samemu żyje? Do świata, do ludzi nie ciągnie?

– Chodź gościu – Tomasz uśmiechnął się i gestem ręki zaprosił Jaśka do chaty. – Posilisz się. Zjesz rybę i napijesz się moich soków. Mam sok z malin, jagód, rozcieńczony wodą, dobre to, zdrowe picie.

Weszli do chaty. A w chacie Tomasza stół, krzesło, legowisko, na ścianie krzyż, na półkach dzbany gliniane i parę książek. Ale Jaśka zaintrygował obraz. Nie spodziewał się, że ujrzy tutaj obraz.

– Piękny obraz Tomaszu. To ty go namalowałeś?

– Nie, nie, ja nie maluję. Ofiarowano mi go przed laty. Nie wiem, kto go namalował, ale wiem, kto ofiarował.

Jasiek nie mógł oderwać oczu od obrazu, miał on w sobie jakąś dziwną moc. Przedstawiał Jezusa, kroczącego po wodzie w stronę łodzi z apostołami i Piotra, który wychodzi z łodzi, z taką pewnością, jakby wychodził na ląd.

– Tomaszu – Jasiek zdobył się na odwagę i chciał zadać to pytanie, z którym tu przyszedł – Ty też podobno chodziłeś po jeziorze.

– Jaśku, zjedz rybę najpierw, spróbuj chleba, napij się, odpocznij.

– Dobrze, ale opowiesz mi, jak to było?

– Może opowiem. A teraz jedz. Gość w dom, Bóg w dom.

*

– Nasz agent operacyjny na Litwie przysłał raport, dlatego zebrałem panów, abyśmy wspólnie zastanowili się i podjęli decyzję. – Aleksander Fistonow, naczelnik wydziału zagranicznego Ochrany w Petersburgu, rozpoczął spotkanie operacyjne. – Panowie, dziwne postaci przybywają do niejakiego Marcina Cumfta w Radziwiliszkach. Wiemy, że przybywają tam, on ich gości, nieraz całymi tygodniami, ale o czym mówią, nie wiadomo. Nie ma jak dotychczas możliwości wprowadzenia tam naszego człowieka.

– Aleksandrze Pawłowiczu, a jakby tak zainstalować podsłuch? W takim dużym domu można dziesiątki pluskiew umieścić, nikt nie zauważy.

– Rodionie Michajłowiczu, spójrz na kalendarz, myśmy są Ochrana, nie mamy jeszcze takich możliwości, jakie mieć będą towarzysze z KGB. To będzie gwardia, ale i tak paru ich zdradzi… taki Riezun, znany bardziej jako Suworow. Wszystko opisze w tych swoich książkach. Wolność wybrał. No, ale wracając do tematu… musimy znaleźć sposób dotarcia do Marcina Cumfta i umieszczenia tam naszego człowieka. Musimy wiedzieć, o czym oni rozmawiają. Zgłaszajcie panowie propozycje.

– A gdyby tak, Aleksandrze Pawłowiczu, umieścić na drzewach kamery, niech filmują przybywających.

– Ten znowu swoje. Rodionie, mamy połowę XIX wieku, jakie kamery, raczej rysowników trzeba by porozmieszczać na drzewach. To, że autor tej książki ma taką konwencję, że skacze po wiekach, latach, epokach, to nie znaczy, że my też mamy robić to samo. Pisze jak byk, że Aleksander Fistonow jest naczelnikiem wydziału Ochrany w Petersburgu, i tego się trzymajmy. A więc panowie żadnych kamer, żadnych pluskiew, tradycyjne metody. Boże, cara chranij.

*

– To ile lat tak sam tutaj żyjesz Tomaszu?

– Będzie ze dwadzieścia, ale może więcej może mniej, specjalnie nie liczę.

– Właściwie to wycofałeś się z życia, odpowiada ci to. Co spowodowało, że wybrałeś samotność?

– Na to ci nie odpowiem, teraz to zresztą nie ma znaczenia. Ważne, że żyjąc tutaj, zdobyłem to, czego tam nie miałem.

– A ten cud?

– Cud? Cudem jest wszystko. Kiedyś to zrozumiesz.

*

Syn młynarza z Lejdy Rembrandt jednak przybył. Czekał na niego obfity poczęstunek i pisarz, który uczynił go bohaterem swojego dramatu „Syn marnotrawny”.

– Piękne okolice tutaj – zauważył holenderski gości – Nic, tylko ustawiać sztalugi i malować.

– Tak, ma pan rację, piękne okolice, ale jest w nich coś, czego namalować się nie da, czego nie da się opisać. To duch, który unosi się nad tym miejscem. Grottger próbował to uchwycić, z różnym skutkiem. Chyba udało się to Adamowi, ale porozmawiajmy o panu. O pana życiu, o pana kraju, który zmierza w jakimś złym kierunku. Niech pan powie, kiedy to się zaczęło?

– A co szanowny pan ma na myśli?

– Mam na myśli pomysł, aby eliminować nieprzydatnych ludzi, nieprzydatnych z różnego punktu widzenia.

– Myśli pan, panie Romanie, o eutanazji. Otóż, zwyciężyła koncepcja społeczeństwa sukcesu, skuteczności, wiecznej młodości i przyjemności.

– Dobrze, ale kiedy to się zaczęło, i dlaczego właśnie w pana kraju uzyskało to ramy prawne?

– Niełatwo na to odpowiedzieć, ale myślę, że kiedyś to zło zniszczy samo siebie, ponieważ ciągle poszerzać będzie się krąg osób nieprzydatnych, aż przyjdzie ktoś i powie dość. Zrobi ten krok właściwy i zatrzyma pochód zła i ciemności. Tak będzie, tak być musi. Na tym pogorzelisku zaczną rosnąć piękne kwiaty.

– No właśnie panie Rembrandcie, Holandia słynie z kwiatów. Zaczną rosnąć ludzie, którzy powiedzą „nie” złu.

– Pana obrazy mają nastrój, głębię i mądrość. Dlaczego ta ewangeliczna głębia nie przemawia do pańskich rodaków?

– Myślę, że najważniejsza teraz dla nich jest wartość materialna, wynikająca z mojego nazwiska. Rembrandt to Rembrandt. Nie ważne jest to, co chciałem powiedzieć, przekazać kolorem i światłem.

– No właśnie, dla pana rodziny Pismo było wielkim drogowskazem, i pan przecież malował wielkie tematy biblijne, a tam zawarta jest mądrość i przestroga.

– Tak, myślę że przyjdzie czas, że wrócą do głębi i zmienią swoje życie, ale zło musi tryumfować przez jakiś czas.

– Inaczej się nie da?

– Nie. Inaczej nie można. Trudne to do zaakceptowania, ale tak być musi.

*

Kiedy pan Roman z Rembrandtem rozmawiali, zapominając o całym świecie, Marcin dostrzegł nowego gościa, który z uwagą przyglądał się kwiatom rosnącym na klombie przed Marcinowym dworkiem. Doszedł do niego, aby się przywitać.

– Niech pan spojrzy, panie Marcinie, ile pięknych szczegółów na świecie dobry Bóg ludziom zostawił. Patrzę na te kwiaty, co za kolory, każdy płatek inny, a tu, widzi pan, pszczoła usiadła, tam dalej pracowita mrówka niesie ogromną kłodę drewna. Te drobiazgi są ważne, może najważniejsze. Jestem ksiądz Jan. Jan Twardowski.

– Mam w swojej bibliotece wiersze księdza. Zapraszam na posiłek, Janie od biedronki.

Idąc w stronę dworku z jego gospodarzem, ksiądz Jan przypomniał własny wiersz:

nie wierzyć w śmierć popatrzeć w lustro zobaczyć czas na własne oczy każdy odchodzi w swoją stronę… Ty co po obu stronach jesteś Za blisko wszędzie za daleko

W małym saloniku z widokiem na las, pan Roman Brandstaetter i Rembrandt van Rijn nadal prowadzili ciekawą rozmowę. Pan Roman zapytał o godzinę zaglądającego do nich Marcina.

– Panie Romanie – Marcin z uśmiechem wszedł do saloniku i usiadł na kanapie.

Jakże ci mogę udzielić odpowiedzi Skoro milczą wszystkie zegary świata Skoro umarły wszystkie zegary świata…

Marcin przytoczył wiersz pana Romana „Innocenzo da Palermo”, rad, że może się przed gościem pochwalić znajomością jego twórczości.

– Właśnie, panie Marcinie, trafił pan w sedno, niech pan mówi dalej, to będzie taki komentarz do mojej rozmowy z mistrzem Rembrandtem:

Wówczas mnich Innocenzo zdjął krzyż z mojej szyi i przyłożył go do mojego ucha A ja słyszałem w czarnym drzewie krzyża Miarowe i spokojne bicie zegara

– Moje obrazy to w większości komentarz scen z Pisma. Pan pisał, panie Romanie, ja malowałem. Obraz przemawia bardziej do wyobraźni.

– No nie wiem, myślę że słowo bardziej. Słowo jest jak ziarno, rzucone w glebę, nieraz długo dojrzewa, aż wyda plon. Jak to jest dalej Marcinie, w moim wierszu:

Ilekroć zgubisz swój czas młodzieńcze, Przyłóż ucho do ramion krzyża, A on wskaże ci dokładną godzinę…

Myślę, że XX wiek zgubił swój czas. A teraz, Marcinie, wiesz, dlaczego przyjąłem twoje zaproszenie. Tutaj jest inny czas. Pamiętasz, co pisałem w „Rachunku kamieni”?

Bo pragnę zasiąść… Na drugim brzegu myśli Na drugim brzegu serca Przy stole pojednania Gdzie wszystko ma swój sens i ład Gdzie nie ma żadnych sprzeczności i złudzeń Gdzie duch nie walczy z oporem materii… Pragnę odnaleźć nici, które łączą… Pragnę odnaleźć kiełki wszystkich zdarzeń…

– Zatem zostawiam panów, dyskutujcie sobie. Muszę iść, słyszę, że ktoś przyjechał. Idę go przywitać.

*

Jasiek wrócił od pustelnika. Jakaś zmiana zaszła w jego zachowaniu. Bardziej się wyciszył.

– Myślę, Marcinie, że dobrze by było, bym żył taka jak on. Odpowiadałoby mi życie pełne ciszy, spokoju, refleksji.

– Co ci, Jaśku? – Marcin zaniepokoił się jego wyznaniem. – Twoja rola to podróże, autor cię wysyła z zaproszeniami do tylu miejsc, poznajesz ciekawych ludzi. Mówisz o refleksji, jakiej refleksji? Za wcześnie na refleksje. Ile ty żyjesz? Nie masz 50 lat. Młody jesteś.

Refleksje ma w głowie. Co za czasy.

*

– Jedź Jaśku na stację kolejową i przywieź nowego gościa.

– Kto znów Marcinie przybędzie?

– Wieniedikt Jerofiejew, ciekawa postać. Ja idę do piwnicy, muszę dużo butelek wina przynieść. Bez alkoholu Wienia nie może funkcjonować, nie może żyć.

– Nie przesadzaj Marcinie, z tym życiem.

*

– Witamy Wienieczka, zapraszamy.

Marcin wyszedł przed dworek z butelką i szklanką. Nalał zaraz i podał gościowi.

– Co to za zwyczaje? – Wienia wypił szklankę jednym haustem – A gdzie chleb i sól?

– Wienieczka, poczekaj, chleb będzie, takiego chleba jeszcze nie jadłeś, a bigosu jakiego spróbujesz, palce lizać, ale odpocznij, wypij jeszcze jedną szklaneczkę.

– Po winie mnie mdli Marcinie, daj bracie wódki, i prowadź na salony.

– Chodź Wienieczka, przedstawię cię wszystkim.

– Jak to, nie znają mnie? Nie czytali mojego poematu „Moskwa – Pietuszki”?

– Znają, znają. Czytali na pewno.

– No, chodź i opowiadaj.

*

– Wienieczka, mamy taką koncepcję, by uratować Rosję przed tym, co ją czeka w XX wieku.

– No, słucham, co to za koncepcja. Marcinie, daj jeszcze jedną butelkę, muszę rozjaśnić umysł.

Rosjanie zgromadzeni w salonie: Dostojewski, Achmatowa, Raskolnikow, Chlestakow i inni, zaczęli z przejęciem przedstawiać swój projekt uratowania Rosji i zapobieżenia temu, co nieuchronne.

– Pociąg, Wienieczka, wyjechał ze Szwajcarii, a w nim diabeł o mongolskiej twarzy, który chce kraj cały zalać krwią, chce czerwony raj stworzyć.

– No dobrze – Marcinie, ta żytniówka niczym ambrozja – ale co chcecie zrobić z tym mongolskim mesjaszem?

– Chcemy namówić terrorystę wszechczasów – Borysa Sawinkowa, by na ten pociąg zrobił zamach, by cofnął koła historii.

Wienieczka, popatrz na swoje życie, jak ty cierpisz w tym absurdzie, w tym monumentalnym kłamstwie. Musisz pić hektolitry alkoholu, by znieść tą podłą rzeczywistość.

– Macie rację, za dużo piję. Jutro, a może dzisiaj raport z tej rozmowy będzie na biurku szefa Ochrany czy KGB, wszystko jedno. Już oni będą wiedzieli co zrobić. Zgadzam się zasadniczo z wami, ale jak on nie dojedzie, to ja nie napiszę moich książek, bo po co? Nie będzie mnie, a ja jestem odwrotną stroną księżyca, tą jasną, ma się rozumieć.

– Wienieczka, tu chodzi o coś więcej niż te twoje koktajle.

– No niewątpliwie tak, ale Bułhakow też nie napisze wtedy swojego „Mistrza i Małgorzaty”, a wtedy rękopisy naprawdę spłoną.

– Co to znaczy Wienieczka?

– Napijmy się.

Autor, taki mądry, ściągnął nas wszystkich tutaj, zamach na Lenina wymyśla, potem kopiuje książkę, e-mailem wysyła po całym świecie. Mądrala. Teraz może. Niechby tak pisał w 1975 roku, to by mu wtedy pokazali.

– Na powielaczu by drukował, Wienieczka, do Wolnej Europy by posłał, i czytaliby codziennie w cyklu „Na czerwonym indeksie”.

To co, Wienieczka, jesteś przeciw?

– Nie. Jestem za, tylko że za późno, trzeba by i Robespierrem się zająć, Wierchowieńskim, i wielu innymi, którzy cały wiek XIX, i wcześniej też, przygotowywali grunt. To oni budowali ten pociąg, kładli szyny, przygotowywali tę podróż.

– Wypijmy towarzysze. Marcinie, jeszcze jedną butelkę podaj.

*

Wczesnym rankiem na biurku szefa Ochrany w Petersburgu pojawił się obszerny raport. Agent zainstalowany w dworku Marcina donosił o rozmowie Rosjan planujących zamach na Lenina.

*

W bibliotece na piętrze, przy biurku zawalonym książkami Józef Ignacy Kraszewski pisał kolejną książkę. Już miał ich kilkaset na koncie, a jeszcze ciągle pisał. Jasiek zapukał lekko i wszedł. Pan Kraszewski ledwo spojrzał na niego zajęty swoją pracą.

– Jak panu się chce tyle pisać?

– Ktoś musi, panie Jaśku, zachować tradycję. Kiedyś będą do niej wracać, jak już nic mieć nie będą, to moje książki im przypomną o świecie w sumie pięknym. Ci ludzie, pełni wad i zalet, te kresowe typy, i te nasze dzieje, to coś, co ja zakonserwuję, i niech czeka lepszych czasów.

– Przyjdzie czas, panie Ignacy, już właściwie przyszedł, że nikogo to nie będzie interesować.

– Będzie tak, panie Jaśku, ale i to przeminie. Będą mnie czytać z komputera, bo i tam trafię. A jaką atrakcją będzie wgłębienie się w ten świat, który ja teraz zapisuję. Oni będą żyć w świecie pełnym kamer, mikrofonów, kart kredytowych… Tacy nowocześni niewolnicy. I oni odkryją kiedyś ten świat, który tworzę, i zanurzą się w nim. Może i odtworzyć go zechcą, tak jak będą bitwę pod Grunwaldem odtwarzać czy Powstania swoje. Tak, więc nie przeszkadzaj mi panie Jaśku, bo piszę kolejną powieść. Właściwie te dwa pierwsze rozdziały możesz zawieźć do wydawnictwa Gebethner i Wolf, i powiedz, że na dniach dostaną całość.

*

Marcin otrzymywał wiele listów i e-maili z zapytaniem, jak wygląda jego dworek. Zaprosił więc do siebie pana Dagere’a, aby sfotografował jego dom sławny już, i budzący takie zaciekawienie. Przybył, więc pan Dagere, aby wykonać zdjęcie, fotografię, a właściwie dagerotyp. Ustawił aparat dziwny, nigdy w tych okolicach niespotykany, i rozpoczął naświetlanie. Jednakże w tym czasie przybył również do dworku Marcina, Napoleon Orda, który jeździł po całej Rzeczypospolitej i rysował zamki, dworki i pałace.

– Panie Napoleonie, widziałem pana rysunki. Nie powiem, wiernie pan oddaje ich wygląd. Widzi pan, tam na dziedzińcu pewien człowiek, Francuz, podobno zdolny bardzo, zdejmuje mój dom. Nie wiem, na czym to polega, ale podobno taka ma być przyszłość. Wszystko będzie zdejmowane i przenoszone na papier. Podobno bardzo wiernie. Ludzie, domy, i co tylko pan zechcesz. Każda chwila życia będzie zapisana. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Co tu dużo mówić. Ten pan, pan Dagere, zatrzymuje czas. Ale ja bardziej ufam rysownikom. Narysuj pan mój dworek. Niech dzieci moje, i dzieci moich dzieci zobaczą po latach, jak wyglądał. Nas już nie będzie i dworku nie będzie, a rysunek pana przetrwa. Ja to wiem. Posil się pan i do roboty.

Po jakimś czasie ujrzeli goście Marcina, jak pan Napoleon, siedząc na małym stołku, rysował na wielkim kartonie dworek, w którym oni spędzali czas, dyskutując o tym, co jest, co było, i co będzie. I to zdjęcie pana Dagere'a i rysunek Napoleona Ordy zachowały się. Krążą po świecie i przyjdzie czas, że zobaczymy również ludzi, którzy byli wewnątrz dworku. Znajdziemy sposób na to. Znajdziemy.

Grzegorz Pieńkowski

Załóż wątek dotyczący tego tekstu na forum

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.