Powieści i opowiadania > Gdzieś w ostatecznej krainie

Gdzieś w ostatecznej krainie, część 14

Gdzieś w ostatecznej krainieSłuchajcie kochani goście moi, otrzymałem przed chwilą pocztą, nie wspomnę już jaką, pierwszy akt sztuki teatralnej. Marcin mówiąc te słowa, rozglądał się po salonie, szukając oczami Juliusza. Zależało mu na tym, by właśnie Juliusz wysłuchał tego tekstu, gdyż to on uparł się, by przerobić zjadaczy chleba w aniołów, a sztuka dotyczyła zbliżającego się wieku dwudziestego.

Juliusza nie było.

No to posłuchajcie, a potem powiedzcie, co o tym myślicie, wy ludzie wieku dziewiętnastego, kochani goście moi.

Prolog

(pracownia malarsko-rzeźbiarska. Przy wielkim płótnie Maxymilian. Maluje z wielką pasją i szyderstwem)

Maxymilian:

Namaluje wam obraz, pokaże wam co was czeka, w tym przez was z tęsknotą oczekiwanym dwudziestym wieku. Ale to wy sami stworzyliście ten wasz świat, ja go tylko maluje.

O macie tutaj druty kolczaste, numery zamiast nazwisk, macie swoje symbole, którym cześć boską będziecie oddawać, macie sierp i młot, macie swastykę,macie grzyb atomowy.

Muszę się śpieszyć, bo już zbliża się wasze stulecie wiedzy, nauki. Po Księżycu będziecie chodzić namaluje wam Księżyc, stworzycie raj na ziemi.Ależ wy pomysłowi, będziecie bogami.

A potem wiecie, co… wszystko wyleje się z tego obrazu i nikt, nikt tego nie zatrzyma. Nikt.

(diabelski chichot)

Akt 1

Scena 1

(mieszkanie inżyniera Romana. Wchodzi jego przyjaciel Gustaw – zegarmistrz. Jest rok 1900, wiosna. Roman właśnie czyta. W całym mieszkaniu porozrzucane książki)

„Królu wiek dziewiętnasty uderzył… wiek co przyjdzie, ucieszy szatany…”

Gustaw:

Co to czytasz dzisiaj?

Roman:

Kordiana… szukam odpowiedzi na pytanie, jaki będzie ten wiek, co zaczął się niedawno. Dziewiętnasty się skończył, myślę, że dwudziesty będzie wiekiem triumfu dobra, prawdy, sprawiedliwości, a przede wszystkim nauki. To będzie wyjątkowy wiek. Popatrz, cała Europa poprzecinana drogami żelaznymi, po niebie majestatycznie suną sterowce, rozmawiamy przez druty telegraficzne, zatrzymujemy czas. Wiesz, chyba każdy chce wiedzieć, jaka będzie przyszłość.

Gustaw:

Zaraz, zaraz, jak to „zatrzymujemy czas”?

Roman:

Czytałem, że w Paryżu pokazują ruchome obrazy, a to przecież zatrzymanie czasu. Można teraz rzec jak Faust: „chwilo jesteś piękna, trwaj wiecznie”.

Gustaw:

Twoje mieszkanie Adamie przypomina pracownię Fausta. Te wszędzie walające się księgi i ty opętany chęcią poznania wszystkiego.

Roman:

Myślę, że to będzie wyjątkowy wiek. Dziewiętnasty, który odszedł, przygotował piękny, żyzny grunt i zasiał przede wszystkim to, co w dwudziestym będziemy zbierać.

Gustaw:

(bierze do ręki Pismo Święte i zaczyna czytać):

„… Lecz, gdy ludzie spali, przyszedł jego nieprzyjaciel i nasiał chwastu między pszenicę i odszedł…”

Roman:

Co mówisz?

Gustaw:

Tu miałeś otworzone Pismo i tak przypadkowo czytam o chwaście.

Scena 2

(mieszkanie Romana)

Roman:

Witam Gustawie, ty jak zwykle punktualny. Można by zegarki regulować. Kiedyś z punktualności słynął Kant.

Gustaw:

Od regulowania zegarków to ja jestem, od naprawiania też, a ty dzisiaj taki jakiś przygnębiony.

Roman:

No wiesz, to już 5 lat mija, jak jej nie ma, mojej Marii. Byłem rano na grobie, wspomnienia wracają, dawne piękne dni, piękne chwile. Ale trudno. Co, kawka jak zwykle ze śmietanką?

Gustaw:

Pora się otrząsnąć, Maria by pewnie chciała, byś inaczej żył.

Roman:

Nie potrafię inaczej.

Gustaw:

Rób projekty tych swoich mostów i kawkę też podaj.

(siadają do partii szachów)

Gustaw:

Słuchaj, ty w takim dużym domu sam, może byś wynajął, chociaż strych. Masz fragment przeszklonego dachu, może jakąś pracownię malarską byś urządził.

Roman:

Nie chcę obcych w moim domu. Zresztą wiadomo to, na kogo się trafi?

Gustaw:

Mówił mi Stasiu, że młody malarz szuka pracowni. Młody i zdolny. Może byś pomyślał o tym. Zawsze to jakieś urozmaicenie w twoim nudnym, jednostajnym życiu.

Roman:

Nie, nie. Nie mówmy o tym.

Gustaw:

Ja jednak skontaktuję cię. Zawsze też jakiś grosz wpadnie.

Roman:

Na życie mi starcza. Zresztą taki młody artysta nie opływa w dostatek.

Gustaw:

Podobno jest wzięty i do tego ciekawy zdolny człowiek.

Roman:

Dobrze, już dobrze. Pilnuj wieży, bo znów przegrasz i się obrazisz.

Gustaw:

Nikt nie lubi przegrywać, ale tę partię masz przegraną, hetmana nie obronisz, za chwilę go stracisz… za wcześnie posłałeś go do boju.

Roman:

Irytuje mnie czasami twoja pewność.

Gustaw:

To tak nie jest, ja po prostu umiem czekać. Cierpliwością zawsze zwyciężysz.

Roman:

No, tak zaglądasz do zegarów, poznałeś naturę czasu, nie kusiło cię, aby zatrzymać czas.

Wiesz, ile ja bym dał, by cofnąć czas, by wróciły te chwile, kiedy żyła Maria.

Gustaw:

Czasu nie zatrzymasz ani nie cofniesz, ale przyjdzie czas, gdy zrozumiesz sens wszystkiego, również tego, co cię spotkało w życiu, zrozumiesz sens jej odejścia. To jest na pewno jakiś znak. My często nie umiemy odczytywać znaków, które są nam zsyłane.

Roman:

Maria była dla mnie wszystkim. Była przede wszystkim dobra. Teraz to doceniam, jej dobroć.

Gustaw:

Dobro wróciło do Dobra.

Roman:

Ty jesteś jakiś mistyk. Ja wierzę w naukę, w postęp. Widzisz, lekarze nie mieli sposobu, lekarstwa, by wyleczyć Marię, ale kiedyś przecież znajdą sposób.

Gustaw:

No dobrze, a jak postępują rozmowy z malarzem?

Roman:

Urządzi tutaj na strychu pracownię. Zgodziłem się.

Gustaw:

No to dobrze. Odmieni się twoje życie. Będziesz spędzał czas nie tylko czytając i grając w szachy.

Adam:Roman:

No tak, ale skończy się spokój. On, z tego, co wiem, ma tłum kolegów i znajomych.

Gustaw:

Nie chciałeś wyjść do świata, to świat przyjdzie do ciebie… a teraz przyjdzie na ciebie zagłada, szach mat!

Roman: (poirytowany przegraną)

Kiedyś Gustawie, ludzie wymyślą maszyny, które rozgromią takich pewniaków jak ty.

Gustaw:

O tak, na pewno. Ale ja już tego nie doczekam. Tymczasem będę cię pokonywał.

Roman:

Ciągle przegrywam. W życiu też. Czy to znak jakiś?

Scena 3

(w pracowni Adama na strychu. W pracowni koledzy Adama Wiktor, Paweł, Marek)

Adam:

No to jak widzicie pracownia urządzona. Sztalugi, farby, płótna. Nasz pan Roman niczego nie będzie podejrzewał.

Wiktor:

Ale musisz Adasiu coś malować, od czasu do czasu, by nie wzbudzić podejrzeń. Masz przecież talent, jak mało kto.

Adam:

Dobrze nie zawracaj mi teraz głowy malowaniem, zobaczcie to cudo

(wyjmuje z torby zapalnik do bomby)

Paweł:

To już pojutrze, wszystko przygotowane, to będzie dobry, głośny sygnał do rozpoczęcia akcji i nowego wieku. Ten wiek będzie do nas należał.

Adam:

Generał-gubenator tutaj pod ruinami zamku zakończy swoje podłe życie. Ten cud techniki zadziała bez zarzutu.

Marek:

A może zaczekamy jeszcze, mam pewne wątpliwości, chyba trzeba to jednak lepiej przygotować.

Adam:

Na co tu jeszcze czekać? Nie wiadomo, kiedy następnym razem będzie „wizytował” nasze miasto.

Marek:

Ale wiesz potem te represje, wywózki, konfiskaty, mogą cierpieć niewinni.

Adam:

Będzie dobrze, zobaczysz,zresztą oni przyzwyczajeni do cierpienia. Cały wiek poprzedni cierpieli. Nic nie robili tylko powstania, a potem widowiskowo cierpieli.

Marek:

No nie tylko, pisali też wielkie poematy, malowali Bitwę pod Grunwaldem i… czekali, czekali.

Scena 4

(mieszkanie inż. Romana, pukanie do drzwi, wchodzi Maxymilian, malarz z prologu)

Maxymilian:

Dzień dobry, jest Adam? Ja do niego. Jest w domu tzn. w pracowni?

Roman:

Pan rozumiem kolega pana Adasia. Nie ma go, rano wziął swoje sztalugi i pędzle i poszedł malować te swoje pejzaże, pewnie jest nad rzeką albo w innym malowniczym, że się tak wyrażę, miejscu.

A tu w mieście i okolicach nie brak takich miejsc. A pan z daleka pewnie. Proszę wejść. Jak to mówią gość w dom…

Maxymilian:

Dziękuję panu, chwilę posiedzę, wypocznę. O, u pana widzę książek mnóstwo jak nie przymierzając w pracowni Fausta. Szuka pan pewnie prawdy...

Roman:

Czytam sobie, szukam, szukam odpowiedzi… Dlaczego? Dlaczego na przykład moja żona musiała odejść na zawsze, taka młoda, dobra. Nie mogę się z tym pogodzić, mimo że czas upływa, już powiem panu pięć lat, jak jej nie ma.

Maxymilian:

O, to mi niezmiernie przykro.

Roman:

Zabrano mi radość życia.

Maxymilian:

Tak, On jest okrutny i taki wymagający i nie tłumaczy się ze swoich niezrozumiałych decyzji.

Roman:

Przepraszam, ale kogo pan ma na myśli?

Maxymilian:

Twórcę tego wszystkiego, tego losu waszego… naszego. Ja bym to wszystko inaczej urządził.

Roman:

A, przepraszam, można wiedzieć, czym szanowny pan się zajmuje?

Maxymilian:

Doradzam. Jestem, jakby to powiedzieć, doradcą, zjawiam się tam, gdzie tworzy się coś nowego, ciekawego. Adaś słyszałem też coś tworzy, może mu podsunę jakieś pomysły.

Roman:

To znaczy, pan jest artystą.

Maxymilian:

W pewnym sensie. Dodaje do powstających dzieł mocne barwy.

Roman:

Trochę pan zagadkowy.

Maxymilian:

Nie czytał pan o mnie. W tych książkach, których ma pan tutaj tyle, piszą o mnie.

Roman:

Nie może być, czyżby?

Maxymilian

O, i to wiele razy. Ale na mnie czas. Dziękuje za miłą rozmowę.

Roman:

Niech pan przyjdzie jeszcze, wieczorem pan Adaś wraca.

Maxymilian:

Przyjdę na pewno. Do zobaczenia.

Scena 5

(mieszkanie Romana)

Roman:

Ty wiesz Gustawie, że już mija już wiek, jak przysyłają nam z Moskwy samych łajdaków stek?

Gustaw:

Siedzisz w tych księgach, i już wierszem gadasz. Ale właściwie masz rację, to już wiek, a nawet więcej. Ale to się skończy.

Roman:

Tak myślisz? Niedaleko, jak wiesz, jest szkoła, i ja, idąc rano na spacer, słyszę, jak dzieci nasze śpiewają hymn rosyjski, a potem uczą się historii wielkiego Imperium.

Gustaw:

Ważne, że się uczą.

Roman:

Ale naszej historii nie znają. W naszym mieście ruiny zamku, który pamięta świetność tego miasta, i tego narodu, a dzieci śpiewają obcy hymn… To pokolenie stracone.

Gustaw:

Nigdy nic nie wiadomo. Nie wiesz przecież, o czym mówią w swoich domach, co czytają.

Roman:

Trudno o dobrą polską książkę.

Gustaw:

A jak twój gość?

Roman:

Ciągle wychodzi rano z tymi swoimi sztalugami, koledzy go odwiedzają, gadają do późna w nocy. Wiadomo, długie nocne rodaków rozmowy.

Gustaw:

A ty z nimi też?

Roman:

Nie, raczej mnie nie zapraszają. Są młodzi, to inny, obcy dla mnie świat.

Gustaw:

Ale zadowolony jesteś z lokatora?

Roman:

Tak, sympatyczny młody człowiek, ale jakby owładnięty jakąś ideą…

Gustaw:

Tworzenia…

Roman:

Myślę, że tak, tworzenia. A wiesz, wczoraj miałem ciekawego gościa. Miał znów przyjść wieczorem, ale nie przyszedł. Sprawiał dziwne wrażenie.

Gustaw:

To może nie wpuszczaj wszystkich.

Roman:

Słuchaj, to się od ciebie w końcu zaczęło. To twój pomysł bym w domu swoim zakwaterował artystę. No to mam galerię osobliwości. Ciekawe, co z tego wyniknie?

*

No właśnie. Co z tego wyniknie?

Marcin przeczytał zebranym w salonie pierwszy akt sztuki teatralnej „Obraz”, którą otrzymał pocztą elektroniczną z dalekiego miasta, z dalekiego czasu. Przyszłego.

– Autor przecież wie, jak potoczy się dwudziesty wiek. My tutaj zgromadzeni też wiemy.

Nic tylko nie wie Roman, Gustaw, Adam.

*

Juliusz dostał febry. Co jakiś czas choroba dawała o sobie znać. To właściwie trwało od zawsze. Klimat Litwy nie służył Juliuszowi. On potrzebował ciepła, słońca. Najlepiej czuł się we Włoszech. Dlatego dworek Marcina, położony na północy Litwy, blisko granicy z Łotwą, nie służył mu. Zaprowadził go Marcin do pokoju na piętrze, aby tam wypoczął. Leżąc, wspominał Juliusz swoją podróż do Ziemi Świętej, noc spędzoną u Grobu Chrystusa, egipskie piramidy. Tam zrozumiał, że ten grób, i te piramidy to znaki, to dwie koncepcje cywilizacji. Jedna oparta na wierze w to, że można ożywić ciało, w tym wypadku zmumifikowane ciało faraona, i on znów będzie panować. Druga to koncepcja Jezusa, lecz ta była o wiele trudniejsza do zrozumienia. Tutaj trzeba było wiary. Wczytując się w Dobrą Nowinę pełną cudów, znaków, trudno pojąć odrzucenie Jezusa. Gdzie był Jair, przełożony synagogi, któremu Jezus przywrócił córkę, leżącą na łożu śmierci, do życia? Właśnie, gdzie był Jair, kiedy Jezus szedł ulicami Jerozolimy na Golgotę? Co robił potem? Czyż większego trzeba było znaku, niż wskrzeszenie jego córki?

Tak rozmyślając, usłyszał Juliusz, że w salonie pojawił się nowy gość. Atak febry już przeszedł, więc Juliusz zszedł powoli do salonu. Tam siedział już, posilając się chlebem i szynką, Antoni Gołubiew. To on wskrzesił czas, kiedy Polska przyjmowała chrzest. On wskrzesił czas, kiedy krzyż zastępował święte gaje. Nie było łatwo, ale się udało.

*

– Przyszedłem do was, idąc duży kawał drogi przez litewską puszczę, tak cudownie opisaną przez Adama Mickiewicza. Puszcza trwa niezmiennie od wieków.

– Puszcza – powiedział Marcin – to pierwszy tom pana wielkiej powieści o początkach chrześcijaństwa w Polsce. Powieści „Bolesław Chrobry”, bo taki pan dał tytuł.

– Tak, to powieść mego życia – rzekł Gołubiew – chciałem, by czytelnik przeniósł się w tamte czasy, kiedy szło nowe, a stare odchodziło w niepamięć.

*

– Czy ktoś zna francuski? Mamy gościa z Francji, to pan Andre Frossard.

– Panie Marcinie, ja znam francuski, spędziłem we Francji połowę życia – rzekł Juliusz – Myślę, że tutaj, w pańskim dworku większość gości zna ten język.

– Posłuchajmy, co pan Frossard ma do powiedzenia.

– Znacie moją historię. Wiecie, co mnie spotkało 8 czerwca 1935 roku. Ujrzałem inny świat. Zajrzałem za zasłonę.

– Dobrze, zaraz nam pan opowie, ale najpierw proszę się posilić. Może bigosu, zrobiony wedle Pana Tadeuszowego przepisu.

– To, co mnie spotkało – zaczął Andre Frossard – to największe wydarzenie mojego życia. Jak już wspominałem, zajrzałem za zasłonę. Za życia, i to zmieniło moje życie, moje odczuwanie codzienności. Starałem się mówić, przekonywać, że życie tutaj, zakorzenione jest tam.

– Nas, panie Andre, przekonywać nie trzeba. My to przeczuwaliśmy i w swej twórczości, i działalności dawaliśmy temu wyraz.

Juliusz mówiąc te słowa, spacerował po salonie, a potem usiadł na kanapie i głęboko się zamyślił.

– Panowie, chciałbym, abyśmy odpisali autorowi książkia „Obraz”, który zmaga się z tekstem. On chce ukazać, gdzie tkwią przyczyny, że wiek XX był taki, jaki był. Doradzimy mu, myślę, że to dobry pomysł, aby udał się do pracowni uczonych i na zebrania rewolucyjnych kółek. Tam wykuwa się XX wiek. Ten wiek odda bałwochwalczy hołd Rozumowi. Rozum, wiedza, technologia pójdą swoim torem. Na pierwszej stacji wysadzi się etykę, moralność, zasady, gdyż uzna się je jedynie za ciężar, niepotrzebny balast. Doraźny cel się będzie liczył. I tylko to.

*

Roman Brandstaetter zapalił swoją fajkę i wyszedł z salonu Marcinowego dworku na podwórze. Zastanawiał się nad głębią Dobrej Nowiny, która kiedyś zawładnęła nim. Otworzył Pismo, które z nabożną czcią czytał jego ojciec i dziad, a teraz on odczytywał, po raz nie wiadomo który, wersy Dobrej Nowiny i zawsze znajdował w nich coś nowego, coś, czego wcześniej nie dostrzegał.

Otworzył Pismo i odczytał:

Dokonajcie tego, żeby jakieś drzewo było dobre, a wówczas i jego owoc będzie dobry; uczyńcie to drzewo złym, a wtedy i jego owoc będzie niedobry.

I kiedy wczytywał się w ten tekst, nagle zjawił się nasz znajomy. Maksymilian usiadł na ławeczce obok pana Romana i zaczął rozmowę.

– Ja pana znam, panie Romanie. Ta pana książka o Człowieku z Nazaretu dużo zła zrobiła w naszym środowisku. Czas mija, a ludzie o tym Człowieku nie zapominają, bo takie książki jak pana, wpływają na ich przekonania.

– To uważa pan, że czynie zło? – zapytał Roman.

– Tak, to jest złe, dla naszej koncepcji świata i życia tutaj, jest to zło.

– Domyślam się, kim pan jest, i myślę, że to dla mnie komplement. Może przejdziemy się do lasu, porozmawiamy?

– Dobrze, chętnie. Las sprzyja medytacji. Tyle tam drzew, cisza. Chodźmy.

*

Szli, więc w stronę litewskiej puszczy, którą Adam tak sugestywnie opisał. Ogromne drzewa, szemrzące strumyki i cisza przerywana tajemniczymi odgłosami, tworzyły nastrój wręcz mistyczny. Ten nastrój udzielił się obu wędrowcom, tak różnym.

Pan Roman myślami był w Jerozolimie, w tym dniu, kiedy Jezus…Wlókł się krok za krokiem pochyloną głową, borykał się z ciężarem patibulum, które kołysało się na Jego barku jak ramiona ogromnej wagi, a za każdym jego przechyłem – Jezus zataczał się, przystawał i znów szedł kilka kroków, wciąż mocując się z brzemieniem i chwiejną równowagą belki, i z bólem przyprawiającym Go o omdlenie.

– O, czym Pan myśli Panie Romanie – cicho zapytał Maksymilian.

– Próbuje sobie wyobrazić ten dzień w Jerozolimie, kiedy Jezus dźwigał krzyż na Golgotę.

– Tak? A czy Pan wie, że ja tam byłem wtedy, towarzyszyłem Mu od początku, od ogrodu w Getsemani. Ostrzegałem, namawiałem, by porzucił to wszystko, zapewniałem Go, że nie warto.

Mówię, zobacz śpią…Ty dzieje świata zmieniasz, a oni śpią… Nie posłuchał. Zrobił, co miał zrobić.

– Domyślałem się, kim pan jest, panie Maksymilianie. Zastanawia mnie pana konsekwencja.

Tylko Zło może być tak konsekwentne.

Zbliżali się do uroczej polany i tutaj postanowili odpocząć.

A po prawej stronie ujrzeli krzyż. Była to zapomniana mogiła powstańcza. Kiedyś musiała rozegrać się tutaj bitwa lub w tajemnicy pochowano jakiegoś powstańca.

– O, widzi pan, panie Maksymilianie ten krzyż, zawędrował aż tutaj. Mimo iż niszczy go wiatr deszcz i czas, on trwa i trwać będzie. Trwać będzie mimo pana planów zniszczenia go. Wiem, że repertuar pomysłów, by go zniszczyć ma pan nieograniczony i potrafi pan dostosować się do czasów i miejsca. Ale przecież przegrywa pan. W chwili, kiedy jest pan na szczycie, kiedy wydaje się, że pan triumfuje, kiedy wydaje się panu, że osiągnął pan zamierzony cel, wtedy kończy się noc i zaczyna ranek. Jest to ranek zmartwychwstania.

– Tak, ma pan, panie Romanie racje, zawsze ktoś psuje moje dzieło. Zawsze ktoś wprowadza dysonans do mojej misternie skomponowanej symfonii. Zawsze ktoś do obrazu, który naszkicuję, a potem maluję, wprowadza jakieś postacie, które wszystko psują. Na przykład taki Maksymilian.

– Maksymilian?

– Myślę o Maksymilianie Kolbe. Zrobił jeden krok i wszystko zepsuł.

Jeden krok.

*

Artur Grottger przywiózł swoje obrazy. To był cykl zatytułowany „Lithuania”. Zrobiły ogromne wrażenie, gdyż miały jakiś tajemniczy urok. Ta puszcza litewska pełna duchów, zjaw, powstała sama. Żadna ręka ludzka nie ingerowała, kiedy była tutaj pusta ziemia. Najpierw padło jedno ziarenko przyniesione przez wiatr i po latach wyrosło drzewo, a potem rozrastał się ten lasek, który lasem się stał i puszczą potem. Zwierzęta znalazły tutaj swój dom, a małe strumyki płynęły wśród zwalonych drzew. I tak to trwało wieki. I zamieszkał tutaj duch. Duch puszczy. I tego ducha ujrzał Artur Grottger i namalował go.

*

A Marcin list z Niderlandów otrzymał. Syn pewnego młynarza zapragnął przybyć do Marcinowego dworku i zaprezentować swoje prace. Zabrał się więc Marcin do przygotowania miejsca dla nowego przybysza, a w tym czasie wrócił ze spaceru po puszczy pan Roman. Wrócił sam, bo Maksymilian pożegnał się i pognał gdzieś, by realizować swoje idee w różnych miejscach Europy. Przygotować grunt pod przyjście wieku XX, wieku, w którym mają spełnić się marzenia XIX wiecznych marzycieli.

– No jak się panu puszcza nasza podoba – panie Romanie, urocza czyż nie?

– O, tak. I pełna tajemnic.

– No właśnie. Wie pan, że tam żyje pustelnik, bardzo ciekawy człowiek. Zanoszę mu, co jakiś czas chleba parę bochenków, pogawędzimy trochę… a z nim jest, o czym. Musi pan się z nim spotkać koniecznie.

– Dobrze. Chętnie z nim porozmawiam, jeśli, ma się rozumieć, zechce się ze mną spotkać.

– Jutro panie Romanie pokażę panu drogę do niego, ale wybaczy pan, z panem nie pójdę, gdyż nowego goście w moich progach witać będę.

– Tak? A któż to taki?

– Rembrandt, syn młynarza.

– Napisałem panie Marcinie o nim sztukę teatralną. Syn marnotrawny. To wielki malarz, malarz światła.

*

Nie ma tego dworku, gdzie Marcin przyjmuje gości. Tak, teraz, kiedy mamy pierwsze lata XXI wieku, ten dworek już nie istnieje. Rozsypał się, rozpadł i czas zatarł ślady. A potem padło nasiono jedno, potem drugie, i wyrosły brzozy, i teraz jest tam brzozowy zagajnik. Ale dla nas dworek istnieje, bo właśnie Juliusz zaczął czytać zgromadzonym gościom piękne strofy, zwane przez wydawców „poetyckimi fragmentami”.

Na to jedna odpowiedź: Wielki, kto posłucha, Że wszystko jest przez ducha stworzone dla ducha. A jeśli tak – to oto świata przeszłość cała W nas zamarła i z nami razem zmartwychwstała; A gdy chcesz – to w pamięci cała zmartwychwstanie. Lecz jakże mi uwierzysz?

– Ja ci wierzę – te słowa wypowiedział Jasiek. Gdzieś się zagubił i nagle się odnalazł. Marcin na prośbę autora książki wysyłał go z zaproszeniami w różne miejsca czasu i przestrzeni. Ale potem Jasiek usamodzielnił się. Nabrał pewności, zaczął żyć swoim życiem. Bo tak już jest, że postać raz stworzona już trwa. Więc Jasiek stał się Jaśkiem Wędrowniczkiem, i zaczęła mu ta rola odpowiadać. Sam sobie wybierał miejsca, które trzeba odwiedzić, i coraz rzadziej zjawiał się w naszym dworku. Ale teraz wrócił.

– Daj Marcinie jeść. Bigosu daj, twojego chleba o legendarnym smaku i szynki, a potem wina, rocznik 1809, a ja jak podjem sobie, to opowiem wam, jak spełnia się Juliuszowe proroctwo o tych zjadaczach chleba i aniołach. A pan Juliusz niech dalej czyta swoje wiersze, bo one rzeczywiście – teraz to wiem – mają moc. Mają moc przerobienia zjadaczy chleba w aniołów. Ale ja będę jadł teraz pyszny chleb z Marcinowego pieca. I dla tego chleba na razie rezygnuję z bycia aniołem, bo dla tego chleba warto być zjadaczem. Już można Jaśku? No to czytam.

Czytaj Juliuszu.

Na to mam odpowiedź – lecz ta jest otchłanią Wiedzy – i wy czekacie, i świat czeka na nią, I patrzy w górę – Boga chcąc widzieć za mgłami; Lecz on nie jest za zorzą i za księżycami.

– Panie Romanie – Marcin szeptem zagadnął Brandstaettera – jutro, jak pan pójdzie do pustelnika, zabierze mu pan kilka bochenków chleba.

– Dobrze, zabiorę.

*

Jasiek miał ogromny apetyt. Jadł ze smakiem, delektował się chlebem, szynką, bigosem i winem.

– No dobrze Marcinie, co u ciebie? Widzę, że gości masz jak zwykle mnóstwo. Przyjeżdżają, gościsz ich, gadają, gadają, i co dalej? Co z tego wynika, masz z tego jakieś korzyści? Tylu sławnych w jednym miejscu, można by to jakoś sprzedać.

– Oj Jaśku, coś ty taki przemądrzały. Autor cię stworzył, funkcję ci dał, byś z zaproszeniami po świecie jeździł, by zjawiali się tutaj różni na swój sposób ciekawi ludzie, aby dialog trwał, by czytali ich książki, i rozmawiali z nimi, bo oni mają coś do powiedzenia, i czas nie ma tutaj nic do rzeczy. Ale ty za szybko odciąłeś się i chcesz żyć swoim życiem.

– Bo to Marcinie tak jest, autor zapomina o mnie. Daje mi pożyć chwilę, a potem czas mija, a mnie nie dostrzega. Nie można tak.

– Jaśku, bądź trochę skromniejszy. Popatrz na pana Juliusza. On modlił się o sławę, ale po śmierci. Za życia godził się być pogardzanym. Pamiętasz, co napisał?

Kto drugi tak bez świta oklasków się godzi Iść…

I to, popatrz taki Juliusz Słowacki, a ty, co? Chcesz dyktować autorowi, co ma robić? Autor wie lepiej.

– No nie wiem, czy wie lepiej. Ale dobrze, niech będzie, że masz rację. Jakich to nowych gości masz?

– Rembrandt ma przybyć. A z nowych? Jest ich tylu, że już mi się wszystko miesza, ale mam pomysł, co do jednego człowieka.

– No, mów.

– Musi tu przybyć i ty go sprowadzisz, tylko musisz uważać, bo Ochrana węszy.

– O kim mówisz?

– O Stanisławie. No wiesz, ten powstaniec.

– Ach, przypominam sobie, to ten uratowany przez pustelnika.

– Tak, ten. Zjesz, odpoczniesz i w drogę. Weźmiesz siwka, będzie szybciej.

– Coś taki Marcinie niecierpliwy?

– Chcę, aby jego historii wysłuchał pan Roman.

Grzegorz Pieńkowski

Załóż wątek dotyczący tego tekstu na forum

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.