Podróże małe i duże

Gdy cerkiewne biły dzwony

Tam był nasz dom i olszyny, Cerkiewka stara i młyny, I bzy w liliowej poświecie, O których pieśni mówiły, Że najpiękniejsze są w świecie – Bo były. [...] Można mnie stamtąd wyrzucić, Można mi kazać nie wrócić, Można mnie z żywych wymazać, Wygnać wypędzić za płoty, Ale jak można zakazać Tęsknoty?S. Baliński, Tam był nasz dom

Ludzi dzielić można bardzo różnie. Byli tacy, którzy pragnęli dzielić ich wedle ras, klas społecznych lub płci i nigdy dobrze się to nie kończyło. Tym bardziej że przecież – wbrew ideologom nazizmu, komunizmu i feminizmu – ani kolor skóry, ani klasa społeczna, ani płeć, ani „orientacja seksualna” nie determinują ideowych, filozoficznych, społecznych, ni politycznych przekonań i postaw. Już prędzej ich wyznacznikiem mogłoby być wykształcenie, rzucają się wszak w oczy „postępowe” poglądy ludzi o średnim poziomie tegoż oraz zaskakująca, konserwatywna wspólnota ideowa najgorzej i najlepiej wykształconych (u tych pierwszych wynikająca z zabobonnego strachu przed wszelką nowością, u tych drugich stanowiąca pewien "krytyczny szacunek" względem tradycji, potęgowany świadomością czym naprawdę "pachną" ruchy "postępowe"), ale i tutaj brak typów idealnych, które sprawdzałyby się w każdym przypadku. Jest jednak pewien podział rodzaju ludzkiego, który wyraźnie odciska się na wszelkich płaszczyznach postaw i zachowań. Podział banalny, a przecież wyrazisty. Podział na tych, którzy cenią różnorodność i barwność oraz na tych, których dusze spragnione są unifikacji, integracji, jednolitości. Słowami-kluczami dla pierwszej postawy będą „otwartość” i „tradycja” (regionalna i nie tylko), drugich zaś najlepiej scharakteryzują miana „jedności”, „równości” i „postępu” – rozumianego jako najbardziej prymitywnie pojmowana forma „nowoczesności” (w znaczeniu rewolucyjnego konformizmu w kwestiach „ideowo-społecznych”, a w żaden sposób rzeczywistego postępu bytowego i technologicznego). Wedle tej drugiej wizji świata zwieńczeniem procesu historycznego musi być ogólna „integracja”, jednolitość, na wszelkie sposoby promowana „równość” oraz „tako-samość”, bez „szkodliwego” indywidualizmu. A ponieważ każdy wie, że „w kupie raźniej”, przeto ta druga postawa – skrajnie oportunistyczna – zaczęła w którymś momencie wyraźnie triumfować, stąd też niewątpliwy sukces systemów egalitarnych, „równościowych” – zwłaszcza komunizmu i demokracji (ale także narodowego socjalizmu, z jego specyficznymi metodami „asymilacji”). Dość powiedzieć, że od niemal stulecia różnorodność (stanowiąca funkcję tradycji) jest w odwrocie, a „równość” i jednolitość prowadzą swój zwycięski marsz przez kolejne dekady i kolejne kraje...

Świetną ilustracją będą tu dwie Francje: absolutystyczna i republikańska, a więc „tradycyjna” i „postępowa”. Ta monarchistyczna pełna była lokalnych różnorodności i wariacji, a podległe samowładnemu królowi prowincje cieszyły się sporą odrębnością, także administracyjną. Dlatego też rewolucyjna Francja, dopełniając misji fanatycznego szerzenia „równości” („wolność” i „braterstwo” to oczywiście żarty, i to bardzo słabe...), postawiła na nieznaną dotąd w kraju centralizację oraz wprowadziła jednolite departamenty, tak aby pomiędzy kanałem La Manche a śródziemnomorskim wybrzeżem wszędzie było tak samo. Bo właśnie podział na departamenty z premedytacją gwałcił lokalne tradycje, zastępując je podobnymi do siebie obszarami o zbliżonej powierzchni. Na straży unifikacji francuskiej ziemi stanie też z czasem nowa religia urzędowa (tak!) – laicyzm, który pozbywając się z życia publicznego wszystkich innych wyznań, stał się kolejnym filarem wszechjednolitości Republiki (choć może znane z judaizmu i chrześcijaństwa hasło „Nie kradnij” także jej władzom nie przypadło do gustu...). Podobnie w Niemczech. Te cesarskie – choć już one dawały się we znaki Polakom czy Serbom Łużyckim – szanowały przynajmniej odrębność poszczególnych krajów związkowych z ich własnymi dynastiami. I znów rewolucja roku 1918 w imię „równości” ujednoliciła Rzeszę raz na zawsze, zaś najsłynniejszy z republikańskich rządów – nader „nowoczesny” i „awangardowy” gabinet wolnomyśliciela Adolfa Hitlera – pozbawił landy resztek podmiotowości. I także tutaj „świecki charakter państwa” pomógł zasymilować z berlińską centralą luterańską północ i katolickie południe...

Co tam Francja, co tam Niemcy! Spójrzmy na całą Europę, w której lokalnym tradycjom i regionalnym odrębnościom bezceremonialnie „ukręcono łeb” w imię integracji i jednolitości. Nie rzecz nawet w Unii Europejskiej, która stanowi tylko zwieńczenie pewnych zjawisk i symbol-chlubę zwolenników ogólnej „tako-samości”, opartej na centralistycznej biurokracji, a we wszystkich jej krajach – na takim samym ustroju (oczywiście „najlepszym”), systemie ideowym, a nawet walucie. Rzecz w wieloletniej ewolucji kontynentu – wraz z „postępem” – od różnorodności do jednolitości. Od żydowsko-grecko-rzymsko-chrześcijańsko-monarchistycznej Europy po dzisiejszą, demokratyczno-laicką Posteuropę. Prawda, że Europa wszędzie opierała się na prawie rzymskim, ale różne były jego lokalne warianty. Prawda, że opierała się Europa na antycznych i średniowiecznych filozofach, ale jakże różnie ich komentowano i interpretowano. Prawda, że była – jak przystało na dziedziczkę Cesarstwa Rzymskiego – do szpiku kości monarchistyczna, ale jakże mocno różnili się wszechniemieccy Hohenzollernowie od zupełnie kosmopolitycznych Habsburgów. Prawda, że była – i to kolejne dziedzictwo Imperium Romanum – w całości chrześcijańska i wyłącznie chrześcijańska, ale jakże różniły się od siebie ascetyczny, ewangeliczny protestantyzm, rozbudzony (wtedy!) filozoficznie i intelektualnie katolicyzm oraz pełne mistycyzmu prawosławie. Jakże bardzo różniły się strzeliste wieże kościołów od przysadzistych cerkiewnych kopuł... Lecz dziś, w Posteuropie, gdzie wszędzie miłościwie panują demokracja parlamentarna oraz laickie państwo, a jednorodność i powtarzalność tego typu standardów uniemożliwiają często podróżnemu zorientowanie się, w jakim kraju aktualnie przebywa, tradycyjna różnorodność to już zamierzchła przeszłość... „Multikulturowość”? Wolne żarty!

Polska droga do szarości

Czas jednak uderzyć się i we własne piersi, nie tylko jako Europejczycy, lecz także jako Polacy, choć akurat w Polsce podział na integrację i różnorodność bardziej zauważalny jest w strukturach poziomych – narodowych, niźli pionowych – administracyjnych. Bo przecież i Polski były dwie. Jedna to ta dawna, barwna i wielonarodowa. Druga to współczesna, jednolita i mdła. We Francji republikańska jednorodność wygrała w trzech kolejnych starciach, jakie wyznaczają daty 1789–1791, 1830–1848 i 1870, w Niemczech wystarczyła jedna runda z 1918 r., determinująca całą przyszłość kraju. W Polsce kwestia rozstrzygnęła się w dwóch aktach, przypadających odpowiednio na lata 1920/1921 i 1944 (Księstwo Warszawskie i kongresowe Królestwo Polskie – twory wybitnie przecież jednonarodowe – pomińmy, wszak pierwsze z nich postrzegano jedynie jako przejściowy etap pełnej restytucji państwowości, drugie zaś nigdy nie przestało tęsknić za Ziemiami Zabranymi, licząc na cesje terytorialne na wschód od Bugu ze strony wspólnych władców). Bo Polska otwarta, wielokulturowa i ciekawa to ta, która nie wyrzekając się kaszubskiego Pomorza i zawsze fascynującego Śląska, sięgała poza Kamieniec Podolski, która nigdy nie wyrzekła się Kresów Wschodnich z ich etniczno-religijną mozaiką, Polska zaś zamknięta, jednolita i zwyczajnie nudna to ta, która o Kresach chciała jak najszybciej zapomnieć, byle tylko mieć u siebie jak najmniej Białorusinów i Ukraińców (ilość Litwinów na Wileńszczyźnie była śladowa), a i pozostałych jeszcze Rusinów czym prędzej wysiedlić...

W sierpniowe dni 1920 r. Józef Piłsudski pobił pod Warszawą bolszewickie hordy. Ocalił Europę, ale przede wszystkim ocalił młode państwo polskie i wykuł dlań zaskakująco korzystną granicę na wschodzie. A jednak swoją własną koncepcję przegrał. Nie zdołał wyzwolić Ukrainy, nie zdołał zbudować prawdziwej II Rzeczypospolitej Polaków, Rusinów i innych nacji. Dlatego właśnie wysoko przez nas ceniony pokój ryski był nie jego pokojem. Zabrakło sił na powrót do Kamieńca Podolskiego i Kijowa. W konsekwencji zrealizowano wyłącznie endecką koncepcję Polski mniejszej, ale bardziej jednolitej narodowo. Cieszyli się zatem „nowocześni Polacy” z ograniczonego terytorialnie kraju, w którym spośród szesnastu województw Lechici stanowili większość aż w dwunastu (białostockie, kieleckie, krakowskie, lubelskie, lwowskie, łódzkie, nowogródzkie, pomorskie, poznańskie, śląskie, warszawskie, wileńskie), a w trzynastym (tarnopolskim), nie mając bezwzględnej większości, również tworzyli najliczniejszą z nacji, podczas gdy ledwie w trzech (poleskie, stanisławowskie i wołyńskie) ustępowali liczebnie Ukraińcom (choć na stanisławowskiej ziemi zaliczano do nich wszelakich Rusinów, co mogło zaburzać statystyki) lub „tutejszym” (przeważnie także Słowianom Wschodnim). Bolało więc wielkie serce Pierwszego Marszałka Polski nad losem pozostawionych pod władzą Sowietów Ukraińców i Białorusinów (a także – naturalnie – Polaków), bolało nad fiaskiem idei wielonarodowej Rzeczypospolitej. Radowały się za to „nowoczesne” serca wszech-Polaków z „prawdziwie polskiego” państwa kończącego się już na nurtach Zbruczu i Stwigi. A jednak nieco się przeliczyły: Polska wciąż pozostawała krajem mimo wszystko wielonarodowym i wieloreligijnym (tym bardziej że polski katolicyzm – jakkolwiek znaczący i funkcjonujący wówczas poniekąd jako „religia stanu” – nie stał się nigdy takim monopolistą jak francuski laicyzm), zaś pomiędzy złotymi plażami Bałtyku a niebotycznymi Karpatami, pomiędzy gościnnymi Śląskiem i Wielkopolską a przedzielonymi wschodnią granicą Polesiem i Podolem wciąż rozlegały się najrozmaitsze języki przynależne Polakom, najróżniejszym szczepom Rusinów (Ukraińcom, Rusinom Białym, Rusinom Karpackim, Poleszukom, Rosjanom), Niemcom, Żydom, Ormianom, Tatarom, Litwinom, Romom, Karaimom... Polska, która miała być „narodową” i „katolicką”, okazała się różnorodną Polską kościołów i cerkwi, synagog i meczetów, zborów/kirch i kienes. Była to Polska w miarę udanego mariażu tradycji z nowoczesnością, demokracji z dyktaturą, republiki z monarchią (rządy sanacji!), a co dla nas tutaj najważniejsze – państwa narodowego z wielonarodowym, katolickiego z wieloreligijnym.

W 1944 r. rozegrał się jednak drugi i ostatni akt dramatu pod tytułem „Różnorodna Polska”. Oto bowiem Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego – legalna czy nie, ale realna władza Rzeczypospolitej (czyżby już wtedy Trzeciej?) – lekką ręką oddał Związkowi Radzieckiemu więcej niż połowę bezspornych (sporne przepadły przed przeszło dwudziestoleciem!) ziem polskich, okazując się już na wstępie komitetem wyzwolenia mniejszej części Polski. Główny powód tego posunięcia – spolegliwość względem Sowietów – jest na tyle jasny, że udowadnianie go było by absurdem. Co prawda tzw. obóz moskiewski, któremu przyszło rządzić odrodzoną Rzecząpospolitą, pragnął uchodzić za obóz polskich patriotów, tyle że bardziej „otwartych” od zwolenników „Londynu” i w imię „przyjaźni między narodami” rezygnujący z polskich województw na wschodzie, ale już jego nieudolna argumentacja nie pozwalała na traktowanie tego typu zapewnień serio. Utrzymany w tym stylu „argument”, jaki wyszedł z ust Władysława Gomułki, że Polska nie chce ani piędzi „obcej ziemi” potwierdza te mało odkrywcze spostrzeżenia stuprocentowo. Nawet biorąc poprawkę na fakt, iż skrajną, radykalną lewicę tworzą wyłącznie zacietrzewieni kretyni i ignoranci, nie jest możliwe, aby i w tak mało wyszukanym intelektualnie gronie ktokolwiek poważnie uważał Wilno za miasto litewskie, Nowogródek – za białoruskie, a Lwów – za ukraińskie. Paradoksalnie więc to właśnie kabaretowe powoływanie się na rzekomą etniczną „obcość” województw nowogródzkiego, poleskiego, tarnopolskiego, wileńskiego, wołyńskiego i stanisławowskiego oraz połowy białostockiego i lwowskiego najlepiej (!!!) potwierdzało agenturalny charakter Polskiej Partii Robotniczej i jej bezwarunkową służalczość względem wschodniego sąsiada... Bezkompromisowo demaskujące PKWN – przywracający na Bugu granicę z czasów „Kongresówki” – tezy o „ukraińsko-litewskość” Wilna i Lwowa (ciekawe czemu nie Elbląga bądź Lublina?) zdradzają więc bezgraniczną usłużność względem Moskwy u jednych, a paraliżujący strach przed Sowietami u innych. Na co nam jeszcze potrzeba świadectwa? – można zapytać. Nie potrzeba...

Dlaczego więc pragniemy jeszcze szukać innego powodu? Dlatego, że obozu moskiewskiego w Polsce nie tworzyli tylko faktyczni agenci i genialnie (naprawdę!) opisani przez Włodzimierza Lenina „pożyteczni idioci”, którzy zaskakująco chętnie wspierać będą złą sprawę, gdy tylko parę razy usłyszą zapewnienia o tym, jak bardzo stają się przez to „światli”. Co by nie mówić o PKWN i Rządzie Tymczasowym Rzeczypospolitej Polskiej – miały one charakter koalicyjny i w pierwszym etapie „umacniania się władzy ludowej” komuniści nie posiadali w nich jeszcze pozycji monopolisty. Wśród koalicjantów znajdowały się przecież inne partie i środowiska polityczne, których wsparcie dla „kongresowej” granicy na Bugu musi zdumiewać w kontekście ich dotychczasowych dziejów. Bardzo mocną pozycję w obozie „lewicy rewolucyjnej” zajmowała wszakże nader zasłużona Polska Partia Socjalistyczna. Pewnie, że poza odrodzoną PPS pozostało wielu szczerych socjalistów, sama zaś partia reprezentowała już głównie środowiska „twardej” lewicy, dalekiej od umiarkowania Ignacego Daszyńskiego. Pewnie, że wojenna zawierucha – jak zawsze – sprzyjała populizmowi i naturalnemu przesuwaniu się postaw ku lewicowemu radykalizmowi. Pewnie, że ówczesne szefostwo PPS zapragnęło dokonać społecznych reform na skróty, ramię w ramię z nowym sojusznikiem. Nawet jednak biorąc poważnie pod uwagę „spsienie” polskich socjalistów i nasiąkanie przez nich komunistyczną optyką, nie mogli oni mieć do Związku Radzieckiego takiej słabości jak ich koledzy z PPR... Podobnie można rzec i o innych środowiskach mniej lub bardziej wspierających koalicyjny PKWN.

Służalczość pozostać więc musi argumentem najistotniejszym, ale niejedynym. Oto bowiem – jak zawsze po rewolucji – na decyzjach poważnie zaciążyć musiała chęć budowy na zachód od Bugu jednolitego i jednonarodowego państwa, pozbawionego „parszywych” mniejszości narodowo-religijnych – Białorusinów, Ukraińców, prawosławnych...

O ile historia ruchu piłsudczykowskiego i dzieje II Rzeczypospolitej pokazały, że możliwy jest patriotyzm bez nacjonalizmu, o tyle refleksja nad ruchami rewolucyjnymi skłania do wniosku, iż realny pozostaje również nacjonalizm bez patriotyzmu... Już Pierwsza Republika nad Sekwaną jako pierwsza połączyła rewolucyjny kosmopolityzm z francuskim nacjonalizmem, którego stała się faktycznym twórcą. Członkowie PPR zaś polskich patriotów grali nieudolnie, polskich nacjonalistów – dużo lepiej... A cały obóz „lewicy rewolucyjnej” perfekcyjnie wręcz połączył służalczość względem Moskwy z dążnością do etnicznej „czystości” państwa... Wystarczyło tylko wyrzec się wschodniej, wielonarodowej Polski, a już piekło się te dwie pieczenie na jednym ogniu...

Endecy dopięli swego, gdy Rzeczpospolita rezygnowała w 1921 r. z Kamieńca Podolskiego i Kijowa, rezygnując zarazem na wschodzie z „nadwyżki” Rusinów. Komuniści gotowi byli na rezygnację z Wilna i Lwowa oraz całkowite przesunięcie państwa na zachód, byle tylko z jego pejzażu zniknęli wszelcy „obcoplemieńcy”... Gdybyśmy więc chcieli stopniować nacjonalizm, niechybnie znaleźliby się poza skalą...

Tym bardziej że przejęcie ziem poniemieckich wcale owej jednolitości nie zaburzało, skoro dokonać tam zamierzano pełnej wymiany ludności. A dla radykalnej lewicy wysiedlenia i traktowanie ludzi jak przedmioty w imię „lepszego jutra” nigdy nie stanowiły szczególnego problemu...

Dla wyjaśnienia dopowiedzmy jeszcze, że – wbrew obiegowym opiniom – „powrót do Macierzy” ziem ongiś będących polskimi (Śląsk, Pomorze, także Zachodnie) lub wciąż po części polskich etnicznie (południowe Prusy Wschodnie vel Warmia i Mazury) nie stanowił żadnej „rekompensaty” za wschodnie województwa. Owszem, miał być rekompensatą, ale za łajdactwa hitlerowskich Niemiec, oraz próbą likwidacji zapalnego pogranicza sprzed wojny. Już tzw. obóz londyński (mimo bredni Tomasza Arciszewskiego) domagał się dla Rzeszy takiej kary, a powrót Rzeczypospolitej na ziemie „piastowskie”, a lepiej – Ziemie Odzyskane (bo cóż Piastowie mieli wspólnego z Pojezierzem Mazurskim?), bynajmniej nie miał oznaczać (bo niby z jakiej racji?) jakichkolwiek strat na granicy wschodniej, uznawanej po 1921 r. przez radziecką Rosję, Białoruś i Ukrainę, a w 1939 r. gwarantowanej przez Wielką Brytanię i antyhitlerowską koalicję... Argument „Ziemie Odzyskane za Kresy Wschodnie” jest więc tyleż absurdalny, ileż nieuczciwy i zwyczajnie podły, skoro radzieccy zaborcy w imię swojej terytorialnej żarłoczności zapragnęli karać jednocześnie niemieckich katów i polskie ofiary... Trzeba jednak oddać sprawiedliwość kolejnym gabinetom Edwarda Osóbki-Morawskiego, że hańbę rezygnacji na wschodzie w pewnym (prawda, że niewielkim) stopniu zrekompensowały żelazną i godną podziwu konsekwencją w sprawie Ziem Odzyskanych, konsekwencją cenną w kwestiach niebędących przecież przesądzonymi aż do konferencji w Poczdamie...

Częściowo w 1921 r., a ostatecznie dwadzieścia trzy lata później rozstrzygnęły się zatem losy wielonarodowej Polski. Motywowane jednako służalczością i nacjonalizmem cesje terytorialne na wschodzie z 1944 r. nieodwołalnie zakończyły dzieje Rzeczypospolitej wielu narodów i wyznań. Niemcy wybili niemal do nogi polskich Żydów i Romów, a za sprawą strat terytorialnych na wschodzie z polskiego krajobrazu zniknęło wiele innych ludów i religii. Poza stalinowską granicą pozostały główne ośrodki kultu ormiańskiego (Lwów, Stanisławów) i karaimskiego (Troki). Najbardziej jednak odczuwalna – z uwagi na proporcje – stała się terytorialna „amputacja” w 1921 i 1944 r. przytłaczającej części ziem polskich o charakterze rusko-prawosławnym. W nowej, powojennej Rzeczypospolitej cerkiewne kopuły stały się więc siłą rzeczy rzadkością, choć przecież od stuleci tworzyły istotną część lechickiego dziedzictwa. Dla wyjaśnienia dodajmy, że w niniejszym eseju zbiorczo potraktować pragniemy prawosławie i grecki katolicyzm, albowiem stosunkowo częste konwersje i swoista „wymiana wiernych” obu obrządków wschodnich oraz brak jednomyślności w kwestii unii z Rzymem pośród mieszkańców nawet sąsiednich wiosek powodują, że trudno byłoby nakreślić w terenie precyzyjną granicę pomiędzy nimi, tak aby była ona wystarczająco czytelna. Skupmy się zatem ogólnie na tej wielkiej, a po wojnie zapomnianej części polskiego dziedzictwa, któremu rytm nadawały nabożne pienia i cerkiewne dzwony...

Smak egzotyki

Cerkiew prawosławna w BiałowieżySobór prawosławny w Hajnówce

Najdalszy zasięg historycznych ziem polskich wyznacza Ukraina z Zadnieprzem i czarnomorskim Niżem, ponad którą wyrosły złote kopuły Kijowa. Do Królestwa Polskiego (tzw. Korony) włączył pradawną kijowską metropolię w 1569 r. prawowity wielki książę litewski Zygmunt August, a po wojennych zawieruchach kolejnego stulecia Moskale zobowiązali się w 1667 r. zwrócić zajęty przez siebie Gród Kija po dwóch i pół roku... Co było dalej – wiadomo... Pod stuletnią władzą Rzeczypospolitej dawna stolica Rusi rozkwitała, a w jej panoramę jednako wpisały się wieże kościołów i cerkwi. Najważniejszymi jednak zawsze pozostawały prastary sobór św. Zofii, w którym pośród wspaniałych mozaik spoczęło ciało Jarosława I Mądrego oraz legendarna Ławra Kijowsko-Peczerska – absolutnie niesamowity zespół cerkiewny, któremu specyficznego „smaczku” dodawały mroczne pieczary z grobowymi kryptami, kryjącymi doczesne szczątki ruskich świętych, księcia Konstantego Ostrogskiego i... legendarnego Ilji Muromca. Zupełnie inny charakter od monumentalnych budowli wielkiej naddnieprzańskiej metropolii miał ukryty pośród leśnych uroczysk Monaster Motroniński pod Czehryniem. Sprofanowało ów przybytek wystąpienie skalanego plugawymi zbrodniami Maksyma Żeleźniaka, którego hajdamacy właśnie z Chołodnego Jaru czerpać chcieli siły do wyrzynania kobiet i dzieci... Ale cóż – czyż Jan (Hans) Frank nie rezydował na świętym dla Polaków Wawelu? A znaczenie motroińskiego sanktuarium w ukraińskiej kulturze pozostawało przeogromne. Nieprzypadkowo pielgrzymował tu Taras Szewczenko, autor Chołodnyjego Jaru i Hajdamaków. Rozciągnięta po obu stronach dnieprowych fal, kłaniająca się złotym kopułom Kijowa Ukraina z Zadnieprzem i Zaporożem, ozdobiona była całym mnóstwem wspaniałych cerkwi, z których duchową siłę czerpali i krwawi watażkowie-ludobójcy, ogłaszający się „obrońcami prawosławia”, i broniący tatarskiego pogranicza hardzi kozaccy wojownicy, i wykwintni ludzie kultury, i pobożny a gościnny ukraiński lud. Przepiękne bryły i kopuły na trwałe wpisały się w krajobraz ukrainnych ziem, łącząc go z niebiańską rzeczywistością. Niektóre z nich pamiętały czasy Rusi Kijowskiej, inne wznosiły kresowe królewięta, jeszcze inne były darem dla niebios kozackich rąk, reprezentując specyficzny „barok ukraiński”, wzorowany na budowlach nie zawsze lubianych Lachów, ale w zdecydowany sposób podkreślający odrębność Naddnieprza od moskiewskiego „trzeciego Rzymu”. Wystarczy wspomnieć o tych zapierających dech soborach i cerkwiach, jakie wyrosły w Kijowie, Perejasławiu i Łubniach, w Czernichowie i Nieżynie, w Nowogrodzie Siewierski i Putywlu, w Sumach i Achtyrce, w Połtawie i Charkowie. O tych niezwykłych pomnikach serca Ukrainy, niezwykłych pomnikach najdalszych Kresów Rzeczypospolitej...

Z samego serca Rusi, bijącego w rytm dnieprowych fal, lśniącego złotymi kopułami Kijowa, wyruszmy w górę głównej rzeki Ukrainy, aby następnie skierować się z nurtem Prypeci na zachód, w głąb tajemniczego Polesia. Czeka nas trudna droga pośród rzecznych rozlewisk i nieprzebytych bagien, albowiem unikalne poleskie pejzaże da się porównać jedynie z Amazonią. Pośród niekończących się błot i moczarów rozłożyło się tu mnóstwo polskich dworków i urokliwych kościółków. Obok nich brodzący w wodzie Poleszucy wznosili swoje prawosławne i greckokatolickie cerkwie, a raczej skromne cerkiewki, jakim daleko było do przepychu świątyń ukraińskich krewniaków. A jednak owe proste budowle zachwycają egzotyką i w niezwykły sposób oddają pierwotność duszy mieszkańców bagien, duszy najbardziej archaicznego plemienia Rusinów. Przeważają budowle o prostej i bardzo skromnej bryle, a ich urok polega na zharmonizowanej sylwetce i znakomitym wkomponowaniu w otoczenie – stwierdza wybitny znawca regionu Grzegorz Rąkowski. Niektóre z poleskich cerkwi wprost nawiązywały do dość schematycznej architektury łacińskiej, zwłaszcza na zachodzie krainy. Gołym okiem widać bowiem różnice pomiędzy kopulastymi świątyniami w Rublu czy Wielemiczach, a tymi, które znamy choćby z Siechnowicz Wielkich bądź Zdzitowa. Warto także zwrócić uwagę na sakralny skarb Ortela Królewskiego Pierwszego o iście bajkowych kształtach. Z kolei drewniany przybytek w Ladowiczach, jedyna trójnawowa bazylika na Polesiu, stanowi nie lada zagadkę: nie jest bowiem w ogóle pewne, czy powstała jako świątynia wschodniego czy też zachodniego chrześcijaństwa. Ot, jedna z wielu tajemnic nieprzebytych poleskich rozlewisk...

Miejscami niezwykłego spotkania Wschodu z Zachodem były także rozłożone na północy Ruś Biała i Podlasie, gdzie cerkwie potrafiły raz zachwycić bogactwem Orientu, raz upodobnić się do katolickich budowli sakralnych. Nie od rzeczy będzie porównać wschodniochrześcijańskie świątynie rejonu Puszczy Białowieskiej: urzekające harmonijną prostotą budowle w Krynoczce i Werstoku oraz cebulaste zwieńczenia wież domów Bożych w Białowieży i Puchłach. Daje to wyobrażenie o kulturowej przejściowości całego obszaru pomiędzy Białymstokiem a Smoleńskiem, nadającej niezwykłego czaru regionowi podlasko-białoruskiemu i bogactwa jego tradycjom, na których straży wyrosła na zachodniej rubieży Święta Góra Grabarka oraz powstały na skrzyżowaniu kultur i skarbami kultury przepełniony zespół w Supraślu...

Cerkiewnym dzwonom przyszło bić i na chwałę jeziornych krain. Rozłożone w cieniu wigierskiego klasztoru kamedułów Pojezierze Suwalskie ozdobili swoimi skromnymi przybytkami m.in. w Wodziłkach ascetyczni staroobrzędowcy – religijni uchodźcy z Rosji. Stąd dotarli nawet do sąsiednich Prus Wschodnich, gdzie pośród mazurskich jezior założyli znany z surowej reguły (bądź co bądź – starowiercy!) klasztor w Wojnowie. Jeśli więc komunistom marzyła się Polska jednonarodowa, to przyłączane Pojezierze Mazurskie z filipońską molenną nad jeziorem Duś, wyrosłą niczym wyspa pośród protestanckiego zresztą ludu mazurskiego, zrobiło im symbolicznego psikusa...

Dawny klasztor staroobrzędowców w WojnowieCmentarz staroobrzędowców w Wojnowie

Mocny węzeł dwóch kultur

Skoro jednak przebrnęliśmy przez poleskie moczary na Ruś Białą i Podlasie, a następnie dalej, ku jeziorom Suwalszczyzny i Mazur, dając się porwać tamtejszym impresjom oraz krótko i nie bez uproszczeń zwracając uwagę na wybrane zjawiska architektoniczne prawosławno-katolickiego („rzymsko-greckiego”) pogranicza, to powróćmy raz jeszcze na rozciągnięte u stóp cerkiewnych kopuł stepy Ukrainy, aby wyruszyć z niej tym razem na zachód. Za błękitną wstęgą Bohu rozciągały się już falujące wyżyny Podola – ziemia bogatych miast i kresowych stanic, na której wspaniale przeplatały się wpływy polskie i ruskie, rzymskokatolickie, greckokatolickie i prawosławne, uroczo dopełnione ormiańskimi i żydowskimi. O ile jednak na Ukrainie katolicka Polska dopełniała tylko – choć nad wyraz twórczo – prawosławną Ruś, o tyle na Podolu lechicki Zachód dominował już nad prawosławno-ruskim Wschodem, który tutaj z kolei tworzył istotne a zacne tło. Spośród podolskich budowli wznoszonych na chwałę Boga i Ukrzyżowanego najważniejszą była naturalnie wspaniała katedra p.w. św. św. Piotra i Pawła w Kamieńcu Podolskim (wtórował jej cenny kościół ormiańskokatolicki poświęcony świętemu Mikołajowi), a i w innych grodach (Horodyszcze, Zasław, Tarnopol, Mikulińce, Trembowla, Podhajce, Buczacz) wspaniałe łacińskie świątynie i klasztory pozostawały miejscami najważniejszymi. Jednak podolskim pejzażom czegoś by brakowało, gdyby nie dopełniały ich cerkiewne kopuły. Pośród nich najważniejsze wyrosły w Poczajowie – „prawosławnej Częstochowie”. Tutejszy klasztor, skrywający w iście bizantyńskich ścianach cudowny wizerunek Matki Bożej, zasłynął na całych południowo-wschodnich Kresach. Już pod rządami grekokatolików drukowano tu sławne księgi cerkiewne i modlitewniki oraz zbiory pieśni i kazań po polsku, rusku i łacinie. O sile tutejszej Madonny niechaj zaświadczy fakt, że to właśnie ona uczyniła z wojewody bełskiego i starosty kaniowskiego Mikołaja Potockiego, słynnego jako awanturnik i pieniacz, nader pokornego pustelnika... A gdy traktat ryski z 1921 r. pozostawił poza granicami II Rzeczypospolitej Kijów, to właśnie Poczajów stał się najważniejszym miejscem kultu prawosławnego w Polsce.

Ruszajmy jednak dalej. Oto bowiem pomiędzy błotami Polesia a twierdzami Podola rozłożyły się wyżyny Wołynia, a na ich przedłużeniu równie urokliwa Lubelszczyzna. I chyba warto obie krainy rozpatrywać razem, jako kolejną, rozległą rubież prawosławno-katolicką, gdzie wpływy obu obrządków, a zarazem kultury ruskiej i polskiej zmieniać się będą w czytelny sposób pomiędzy korytami Horynia i Wisły, lokalnie zaś niejednokrotnie nas zaskoczą, gdy już będziemy niemal pewni geograficznych zależności. W samym sercu wołyńsko-lubelskich pejzaży urzeknie nas bez wątpienia największe sanktuarium tak szeroko zakreślonego regionu – osławiony klasztor w Sokalu, wzniesiona na chwałę Królowej Pobuża perła rzymskokatolickiej architektury, poważana i przez krewkich wyznawców wschodniego chrześcijaństwa. Ośrodek ów był na tyle ważny, że rozmiłowane w jednolitości władze rewolucyjnej Polski na wszelki wypadek chętnie oddały go w 1951 r. Związkowi Radzieckiemu, pod wodzą Józefa Stalina zaprawionemu już w walce z „zabobonem”... Na trasie łacińskich sacrorum nie zabraknie również Korca, Łucka, Ołyki, Krystynopola, Waręża ni Kazimierza Dolnego, a tym bardziej kaplicy zamkowej w Lublinie. Jej malowane na polecenie Władysława II Jagiełły ściany stanowią wspaniałą fuzję dwóch odłamów chrześcijaństwa, pozostając rusko-bizantyńskimi w formie, łacińskimi w treści... Niezwykłego smaku Lubelszczyzny w jednakim stopniu dopełniają imponujące wnętrza uchańskiego kościoła i sympatyczne drewniane ściany unickiej cerkwi w Szpikołosach. W PKWN-owskim Chełmie zachwyca z kolei – o zgrozo! – dawna greckokatolicka katedra. Natomiast dla Wołynia niewątpliwym powodem do dumy – obok siedziby sokalskiej Królowej Pobuża, przed którą chylił czoła ponoć sam „obrońca prawosławia” Bohdan Chmielnicki (pytanie tylko, czy to aby rzeczywiście powód do dumy?) – pozostawały wspaniałe cerkwie Włodzimierza Wołyńskiego, Zimna, Niskieniczów, Plaszowej i Ostroga.

Na zachodzie wyżyny Podola i Wołynia schodziły ku dostojnym murom „najbardziej polskiego z miast” – królewskiego Lwowa. Najważniejszą budowlą sakralną w ukochanym grodzie Jana III Sobieskiego pozostawała naturalnie katedra łacińska – ośrodek drugiego po Gnieźnie polskiego arcybiskupstwa (przeniesionego tutaj z Halicza). Jej gotyckie ściany skrywały sławny wizerunek Najświętszej Panny Łaskawej, Królowej Korony Polskiej, Ślicznej Gwiazdy Miasta Lwowa, przed którym nie mniej sławne śluby składał w 1656 r. Jan II Kazimierz. A że ślubowanie odbyło się w prima aprilis, to już inna sprawa... Wtórowało łacińskiej katedrze całe mnóstwo rzymskokatolickich kościołów, których w dobie przedrozbiorowej – sprzed czasów zaborczego józefinizmu – naliczyć można było niemal pięćdziesiąt. Niezwykle ważną świątynią była również katedra ormiańska – najważniejszy ośrodek duchowy polskich Ormian – oraz dwie synagogi. A jednak bogaty i dumny gród nad Pełtwią stać było na trzech arcybiskupów: obok rzymskokatolickiego i ormiańskiego swoją siedzibę wznieśli tutaj i greckokatoliccy władykowie. Ich zaś chlubą i prawdziwym oczkiem w głowie pozostawała osiemnastowieczna katedra św. Jura, która wielokrotnie zapisze się na kartach dziejów Polaków i Ukraińców. Drugim spośród najważniejszych pomników wschodniego chrześcijaństwa w Grodzie Lwa pozostawała dla odmiany strzelista cerkiew wołoska, wzniesiona przez rumuńskiego księcia Aleksandra Lupula (to przecież właśnie we Lwowie hospodarowie Mołdawii bili czołem przed polskimi królami), której zgrabna wieża korniaktowska kryła potężny dzwon „Kiryło” – swoisty odpowiednik krakowskiego „Zygmunta”...

Górujące ponad miastem wyniesienie Wysokiego Zamku przypominało z kolei, że oto we Lwowie rozpoczyna się już Roztocze, mknące lesistym wałem na północny-zachód, aby nieustannie się obniżając, zaniknąć gdzieś w rejonie Kraśnika. Roztocze, kulminujące właśnie lwowskim Wysokim Zamkiem, a stanowiące krainą odrębną od Wyżyny Wołyńskiej i Wyżyny Lubelskiej, rozdzielające je swoją wyniosłością od nizin Podkarpacia. Roztocze, tworzące barwny polsko-ruski „przekładaniec” etniczny i wyznaniowy. To właśnie tutaj, w Lubaczowie (po prawdzie to już przylegająca do Roztocza część Płaskowyżu Tarnogrodzkiego), rezydowali katoliccy arcybiskupi lwowscy na wygnaniu, gdy PKWN ochoczo oddał ich archidiecezję Sowietom. Wyrosły na Roztoczu bogate, barokowe kościoły, ale przecież czar krainy najlepiej ukrył się w ścianach drewnianych, wiejskich kościółków. Podobnie było i z cerkwiami: te murowane ozdobiły Werchratę i Krupiec, ale najwięcej uroku zachowały przybytki w Gródku Jagiellońskim, Woli Wielkiej, Hrebennem, Bełżcu i Łosińcu oraz te szczególnie wiekowe i piękne w Chotyńcu, Gorajcu i Radrużu – wspaniałe syntezy pokory wschodniego chrześcijaństwa i ciepła roztoczańskiego drewna.

Nie mniej urokliwe cerkwie wznoszono na przedpolu gór – pośród nizin Podkarpacia i wzgórz Pogórza Karpackiego. Dla przykładu przywołajmy tylko łagodne pejzaże Pogórza Przemyskiego, które wiele by straciły, gdyby z dala od miejskiego gwaru nie przycupnęły magiczne cerkiewki w Piątkowej Ruskiej, Roztoce, Dobrej Szlacheckiej i Uluczu... Na zachodzie cerkiewny świat sięgał Pogórza Dynowskiego, gdzie solidna polsko-ruska mieszanka etniczna dała początek niezwykłemu ludowi Zamieszańców – twórców drewnianej świątyni w Bonarówce, zamykających obszar wschodniego chrześcijaństwa na Pogórzach. Stąd gorliwe modły i wschodnie śpiewy wznosiły się niezmiennie ku niebiosom niczym pobliskie, a doskonale już widoczne górskie wzniesienia...

Karpackie impresje

Dawna cerkiew greckokatolicka w KwiatoniuCerkiew prawosławna w Wysowej

Skierujmy się zatem w same Karpaty, w ową niezwykłą krainę wyniosłych wierchów i wypasowych połonin, którą wzięły w posiadanie barwne góralskie szczepy, nierzadko powierzających swój los Bogu i świętym właśnie w cerkiewnych murach.

A polskie Karpaty przez stulecia otwierała na wschodzie Huculszczyzna, rozłożona pośród zalesionych grzbietów Beskidu Bukowińskiego, Beskidu Pokuckiego, Gór Hryniawskich i Karpat Marmaroskich, pośród alpejskiego garbu niebotycznej Czarnohory, pośród dzikich i niebezpiecznych połonin południowo-wschodnich Gorganów. Unikalne krajobrazy śnieżnych szczytów królestwa Howerli (2058 m n.p.m.) zrodziły równie fascynującą góralską kulturę osławionych Hucułów. Tych samych, którzy niczym świat z chaosu wyłonili się z wymieszanych plemion rumuńskich i ruskich. Tych samych, którzy jako nieustraszeni pasterze, flisacy i zbójnicy zachwycali wspaniałością strojów, rzemiosła i obrzędów. Tych samych, których kulturę wielu badaczy uznało za największy fenomen Karpat, jeśli nie Europy. Tych samych, którymi zachwycali się polscy etnografowie, podróżnicy, turyści, malarze, pisarze, poeci. Tych samych, których za „swoich” uznać chcieli i Polacy, i Ukraińcy, i Rumuni, świadomi, iż dodać to może splendoru również im... Długo można się rozpisywać nad huculskimi obrzędami i świętami, skupmy się tutaj wszakże na równie niezwykłych drewnianych cerkwiach czarnohorskiego królestwa, nie mniej niż podhalańskie kościółki znanych z polskiego malarstwa. Owych urokliwych, wspaniale rozplanowanych budowlach, pełnych wdzięku i prostoty, rozłożonych na planie krzyża greckiego, które ongiś miały stanowić podstawę... tzw. „ukraińskiego stylu narodowego”. Ów bezpretensjonalny, huculski typ budownictwa mniej lub bardziej wiernie reprezentowały zachwycające góralskie cerkiewki, jakie stały się ozdobą m.in. Brusturów oraz znanych przed wojną letnisk: Worochty (świątynię przeniesiono tu w 1780 r. z Jabłońca), Tatarowa, Mikuliczyna, Jamny, Jaremcza, Dory i Rafajłowej, wspaniale rozłożonych u stóp korony Karpat Wschodnich. W pobliżu ślicznych huculskich cerkwi greckokatolickich w posępnym górskim parowie rozłożył się jednak i największy w polskich Karpatach ośrodek prawosławia: sławny Skit Maniawski – niezwykłe dzieło bywalca góry Athos Jana Knihyckiego i fundatora obiektu Piotra Lachowicza. I nawet gdy cała lwowska eparchia i okoliczni górale przeszli na katolicyzm grecki, maniawscy bazylianie trwali na gorgańskim odludziu przy „prawej wierze”. Warto dodać, że w dobie walk z samozwańczym „obrońcą prawosławia” Chmielnickim duchowni ze sławnego skitu trwali też uparcie w... wierności dla polskiego króla, co winno dać do myślenia zarówno ukraińskim wielbicielom zbrodniczego „Chmiela”, jak i „prawdziwym Polakom-katolikom”... Fascynującemu głęboką prawosławną pobożnością Skitowi Maniawskiemu dał radę dopiero „oświecony” Józef II, ale także po kasacie i ruinie klasztoru odbywały się pośród walących się murów intrygujące odpusty...

Północno-zachodnie Gorgany oraz całe niemal Bieszczady zasiedlili z kolei Bojkowie, lokalnie wzbogaceni o nieliczną grupę Tucholców. Owi archaiczni (Bojkowie, nie Tucholcy!) i prości górale ruscy greckokatolickiego wyznania stawiali na ogół skromne cerkwie, wpisujące się w trójkąt równoramienny (później, z umiarkowanym jedynie sukcesem, próbowano zaszczepić tu ukraiński styl „narodowy”). Wiele z nich zaklęło w swoich ścianach niezwykły czar, potrafiący zachwycić niejednego. A najpiękniejsze tucholskie i bojkowskie świątynie Bieszczadów wyrosły na chwałę Bożą w Rożance Wyżnej, Skolu, Orawczyku, Smolniku, Hoszowie i Równi.

Nad Osławą rozpoczynały się już siedziby innych ruskich górali – Łemków – którzy śmiało zasiedlili Beskid Niski i wschodnią część Beskidu Sądeckiego, wahając się zresztą (głównie za sprawą słynnej schizmy tylawskiej) pomiędzy katolicyzmem greckim a prawosławiem. I tak, jak w etosie i kulturze łemkowskiej obecne są wyraźne wpływy lechickie, tak tutejsze drewniane świątynie, na ogół wpisujące się bryłą w trójkąt prostokątny, łączą w sobie czar ruskich cerkwi i kościółków polskich górali, choć i tutaj z czasem podjęto mało skuteczne próby wprowadzenia stylu „ukraińskiego”. Takiego czaru nie sposób odmówić wyciosanym łemkowskimi rękami przybytkom w Kotaniu, Świątkowej Małej, Gładyszowie (wyjątkowo typ huculski), Skwirtnem, Kwiatoniu, Owczarach, Muszynce, Tyliczu, Wojkowej, Powroźniku czy Szczawniku. Zaś pośród nich wyrosła murowana świątynia w Polanach, onieśmielająca błyszczącą w słonecznych promieniach masywną kopułą.

Nad granicznym Smereczkiem rozłożyły się z kolei Dubne i Leluchów – jedyne (!) wsie Wenhrinów, zwanych też Wenginami i Uhryńcami, ruskich górali pokrewnych Łemkom, ale obok wpływów polskich podatnych i na kulturowe zapożyczenia z terytorium Korony św. Stefana (rzecz nie tyle w samych Madziarach, ile przede wszystkim w Rusinach Spiskich). Szczęśliwie zachowały się tutaj dwie drewniane cerkwie, co gdzie indziej nie wzbudzałoby pewnie entuzjazmu, na obszarze wenhrińskim stanowi wszakże wynik stuprocentowy! Nawiązywały one do architektury łemkowskiej, a w których miejscowościach podnoszą swoje wieże – dopowiadać chyba nie trzeba...

Sięgający obu Wierchomli obszar Łemkowszczyzny zamykał na zachodzie zwarte osadnictwo rusko-wschodnio-chrześcijańskie w Polsce, ciągnące się przecież – choć przeplatane z wyraźnymi terytoriami polsko-rzymsko-katolickimi – aż od egzotycznego Zadnieprza. Co nie oznacza, że zamykał siedziby greckokatolickich i prawosławnych Rusinów w ogóle. Oto bowiem poza domostwami polskich Górali Sądeckich rozłożyła się na pograniczu Beskidu Sądeckiego i Pienin niewielka enklawa kolejnych łemkowskich krewniaków – Rusinów Szlachtowskich. Enklawa dwukrotnie większa od terytorium Wenhrinów, bo obejmująca aż... cztery wsie. Dużo? Niezbyt. Ale aby ukuć pojęcie „Rusi Szlachtowskiej” w zupełności wystarczyło... Również tutaj zachowały się dwie cerkwie, dla odmiany – obie murowane. O ile jednak kopuły świątyni w Szlachtowej urzekały bogactwem i przepychem Wschodu, o tyle prosty przybytek w Jaworkach utrzymany został w stylu katolickiego józefinizmu. Biorąc pod uwagę fakt, że Szlachtowa sąsiadowała już ze Szczawnicą, widzimy, jak daleko na zachód sięgały w polskich Karpatach intrygujące wyspy cerkiewnego świata...

Czy jednak i tym razem nie nazbyt wcześnie odtrąbiliśmy jego kres? Pamiętajmy przecież, że Rzeczpospolita aż do rozbiorów dzierżyła mocną ręką także starostwo spiskie ze Starą Lubowlą i Podolińcem. A zatem tę część Podtatrza, którą śmiało zagospodarowywali Polacy, Słowacy, Węgrzy, Niemcy, Romowie, Żydzi i najbardziej nas w tym momencie interesujący Rusini Spiscy. Po 1918 r. musiała Polska z niej zrezygnować, nie realizując bynajmniej ani endeckiej koncepcji jednolitego państwa, ani PKWN-owskiej fuzji służalczości z ultranacjonalizmem, ale licząc się z potężnym wsparciem Ententy dla młodego państwa czechosłowackiego. Można więc uznać utratę lubowelskiego Spiszu za swoiste preludium ewolucji Rzeczypospolitej od państwa wielo- do jednonarodowego. Rok 1918 na Spiszu był zatem prologiem do dwóch aktów z lat 1920/1921 i 1944. W owym czasie pożegnaliśmy się m.in. właśnie z Rusinami Spiskimi, którzy nadawali istotny smak owej etniczno-wyznaniowej mixturze ziem przez wieki od południa strzegących Rzeczypospolitej, a w dobie szwedzkiego potopu tworzących nawet serce i tymczasową stolicę walczącej Polski... I o ile w innych częściach ruskiej Góralszczyzny ziem polskich przeważały świątynie wyczarowywane z karpackiego drewna, o tyle pośród Rusinów Spiskich murowane budownictwo sakralne zdecydowanie przeważało. Zwróćmy wszelako uwagę na osobliwą drewnianą cerkiew w Granicznem, która powstała co prawda już w kilkanaście lat po zagarnięciu polskiego Spiszu przez Austriaków, ale wznosili ją wspólnymi siłami katolicy rzymscy i greccy, wypełniając niepisany testament dawnego wielokulturowego Spiszu i dawnej wielowyznaniowej Rzeczypospolitej, której duch odzywał się nawet na górskich pustkowiach, wyznaczających ostatnie, zachodnie zakątki wschodniochrześcijańskiego dziedzictwa lechickiej ziemi...

Dziedzictwo

Sanktuarium prawosławne (dawniej greckokatolickie) na Świętej Górze GrabarceKrzyże na Świętej Górze Grabarce

Spoglądając na ten olbrzymi obszar ziem polskich, na którym pyszne cerkwie i sympatyczne cerkiewki bądź dominowały w krajobrazie, bądź tylko dopełniały – zawsze przecież twórczo – pejzaż kościołów i kościółków, można w należyty sposób zdać sobie sprawę z ogromu prawosławnych i greckokatolickich tradycji Rzeczypospolitej. Rzeczypospolitej, w której Lublin i Lwów jednoczyły wiernych różnych wyznań, Kijów z powodzeniem pełnił rolę wschodniochrześcijańskiego Gniezna (a szczerze powiedziawszy, to znacznie je przewyższał), a góralska Huculszczyzna – często porównywanego do niej Podhala. Bo przecież te terytoria dawnej Rzeczypospolitej, które uświetnione zostały cerkiewnymi kopułami, wcale nie ustępowały obszarem tym, które w swoje posiadanie wziął rzymski katolicyzm!

Oczywiście, trzeba pamiętać także o Bohdanie Chmielnickim, Maksymie Żeleźniaku oraz podobnym im oprawcach, skrywających swoje mordercze instynkty za sztandarami „obrony prawosławia”, o moskiewskich prozelitach wkraczających na Litwę z carskim wojskiem i zbrodniczym zewem, o ponurej roli – choćby tylko symbolicznej – Cerkwi prawosławnej w dobie rosyjskiego zaboru i upokarzającym dla pokonanych Polaków charakterze imperatorskiej świątyni św. Aleksandra Newskiego w Warszawie oraz o wsparciu pewnej części greckokatolickiego kleru dla rzeźników z Ukraińskiej Powstańczej Armii, wszystko to jednak tworzy bolesne, ale pojedyncze tylko epizody – a wyznawcom wszystkich religii od islamu przez judaizm, rzymski katolicyzm, luteranizm i kalwinizm po ateizm zdarzały się rzeczy równie haniebne! – niemogące się równać z ogromem kulturowego dziedzictwa wschodniego chrześcijaństwa ziem polskich. Dziedzictwa, któremu lechicka kultura przez wieki zawdzięczała swoje niezwykłe bogactwo.

A owo wspaniałe dziedzictwo to wykwintna i zróżnicowana architektura cerkiewna, błyszcząca złotymi kopułami lub wabiąca ciepłem drewna; to zachwycająca liturgia, opracowana jeszcze przez świętego Jana Złotoustego i świętego Bazylego Wielkiego; to błagalne ektenie i niezwykła muzyka sakralna, wyśpiewywana bez akompaniamentu i instrumentalnej oprawy, a w urzekający sposób dopełniająca w dawnej, wielonarodowej Polsce łacińskie chorały i kantyczki. U źródeł muzyki cerkiewnej na wschodnich ziemiach Polski znajdował się charakterystyczny znamiennyj raspiew, kształtujący kulturę średniowiecznej Rusi. W czasach Jagiellonów upowszechniać się zaczęła nowa melodyka – wielikij znamiennyj raspiew, gdy dotychczasowe formy wzbogaciły się o rozwinięcia i ozdobniki. Jednocześnie z nową melodyką – być może pod wpływem polskiego renesansu – rozkwita twórczość autorska, która kontynuując dotychczasowe tradycje muzyczne, wzbogaca je i urozmaica. Wraz z nowymi tendencjami pojawiają się nowe notacje: wkrótce rodzi się putiewaja notacja, a następnie diemstwiennaja notacja. Umocniona zaś wielowiekowymi tradycjami i nowymi pomysłami jednogłosowa, a później także – zapoczątkowana bodaj w XVI stuleciu w murach ukrytego pośród Puszczy Knyszyńskiej, a wzmiankowanego już klasztoru w Supraślu – wielogłosowa muzyka sakralna wschodniego chrześcijaństwa krzepnie i staje się na całe stulecia istotnym, a jakże pięknym elementem kultury Rzeczypospolitej.

Kultury tej dawnej Rzeczypospolitej Polaków, Rusinów, Żydów, Litwinów, Niemców, Poleszuków, Tatarów, Ormian, Żmudzinów, Romów i Karaimów. Tej, którą boleśnie nadwyrężyła niemoc lat 1918–1921. Tej, która zamordowana została w latach 1939–1944. Oto bowiem socjaliści narodowi z Niemiec wymordowali polskich Żydów i Romów. Oto PKWN oddał Józefowi Stalinowi na tacy całą wschodnią Polskę, pozbywając się tym samym z niej Ormian i Karaimów oraz druzgocącą większość Rusinów różnej maści, zresztą i później ostro perswadując ruskim niedobitkom w wyzwolonej spod okupacji Polsce potrzebę wyjazdu do Związku Radzieckiego... Oto kolejny komunistyczny rząd dopełnił dzieła, wypędzając ich skromne resztki z ojczystej ziemi w ramach akcji „Wisła”, przy czym brak poparcia dla UPA na Łemkowszczyźnie i wynikający z niego brak aktywności rzeźniczych sotni nad Ropą, Wisłoką i Osławą dobitnie demaskują prawdziwe intencje szafarzy „postępu”... Ta sama lewica rewolucyjna zwieńczyła swój projekt budowy jednonarodowego państwa na zachód od Bugu, wypędzając w 1968 r. z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej resztki przetrzebionej społeczności żydowskiej... W pewien sposób akcja ta dopisała swoisty epilog dla Holocaustu – epilog naturalnie znacznie łagodniejszy i w metodach zupełnie nieporównywalny! – tak jak „namowy” do wyjazdu do Związku Radzieckiego, a później akcja „Wisła” i wysiedlenia resztek Rusinów stały się epilogiem rezygnacji ze wschodnich województw. Oba zaś mogą uchodzić za ostateczne, choć z uwagi na skalę skromne już zakończenie wielkiego projektu budowy jednonarodowego państwa polskiego na zachód od granic Kongresówki. Procesu, którego kulminację stanowiły Holocaust i utrata Kresów Wschodnich... Komuniści i inni „postępowcy” dopięli więc swego, a monoetniczna Polska powojenna – dziecko Holocaustu i zagłady Kresów – stała się karykaturą i wypaczeniem najradykalniejszych oenerowskich pomysłów. O ile bowiem w międzywojniu „nowocześni Polacy” spod znaku Romana Dmowskiego entuzjastycznie zaakceptowali skromną granicę wschodnią z 1921 r., o ile spodziewali się polonizacji Rusinów na tzw. Kresach Wewnętrznych, o ile domagali się uczelnianego numeri clausi, a bywało że i numeri nulli dla Żydów, o tyle nie byli aż tak „nowocześni”, aby bez oburzenia przyjmować dokonywaną przez Niemców Zagładę potomków Abrahama ani ofiarowywanie Stalinowi Lwowa, Stanisławowa, Łucka czy Tarnopola...

Po swoistym prologu z 1918 r. na Spiszu, po dwóch aktach z 1921 i 1944 r. oraz symbolicznych epilogach z lat 1947–1968 spośród tradycyjnych religii i tradycyjnej obrzędowości ostała nam się co prawda fenomenalna Święta Góra Grabarka, ale w skali masowej – w zasadzie już tylko Kościół katolicki, który – nie bez bolesnych strat, zwłaszcza na wschodzie – jako ostatni bastion stanął okoniem wojownikom jednolitości, ogniskując przecież wiele lokalnych, regionalnych tradycji, stojąc czujnie na straży podhalańskich Godów czy kurpiowskiej Zielganocy. A skoro straciliśmy już tak wiele pięknych tradycji różnych religii i wyznań, to warto abyśmy w naszej szarej rzeczywistości potrafili chociaż zachwycić się pięknem rzymskokatolickich obrzędów, często bardziej docenianych przez gości z zagranicy niż przez nas samych, a tworzących olbrzymią i wspaniałą część naszego dziedzictwa, także lokalnego, zamiast dawać się straszyć schizofrenicznymi wizjami „państwa wyznaniowego” i „bogoojczyźnianej zawziętości” przez tych, którzy w swoim dążeniu do powszechnej „tako-samości” tak wiele polskiego krajobrazu kulturowego już zdewastowali, a przed II wojną światową podobnie straszyli „wpływami” Żydów, zaś po niej ukraińskim nacjonalizmem, jakiemu ulegać mieli ponoć wszyscy katolicy greccy. Bo przecież kurpiowskie palmy wielkanocne, kalwaryjskie misteria, niezapomniane procesje Bożego Ciała w wielkopolskim Skęczniewie, kaszubskie obchody ku czci świętych Piotra i Pawła, sympatyczne prezenty, jakimi we wilijo Bożego Narodzenia obdarowuje Ślązaków Dzieciątko, ciepła góralska pasterka czy krakowska szopka też zanikną, jeśli zamiast na nowo odkrywać to co mamy – a mamy naprawdę jeszcze stosunkowo wiele! – damy sobie wmówić przez trzęsących aparatem administracyjnym i medialnym polityków, że tradycja zagraża naszemu rozwojowi, a dobrowolne instytucje (mniejsza już o to, czy rzeczywiście zawsze godnie reprezentowane) – naszej „wolności”... Nie mam tutaj naturalnie najmniejszego zamiaru wypowiadać się na temat wiary i moralności, tym bardziej że o pierwszej milczę z zasady, o drugiej – z braku kompetencji, wszelako bardziej odpowiada mi świat barwny i ciekawy od szarego i jednolitego, a dalibóg od gapowatych kleryków bardziej obawiam się bezwzględnych polityków i ich wpływowych klakierów...

Polityków takich jak ci, którzy w 1944 r. wcielili się kolektywnie (to chyba słowo na miejscu!) w rolę Judasza Iskarioty, a nawet przewyższyli go, dokonując zdrady podwójnej. Pierwszą była zdrada Polski i Polaków, którym w imię godnej pogardy służalczości odebrano połowę kraju (jakby mało bolesne były straty sprzed dwudziestoparolecia!), nie mniej polską od Wielkopolski czy Mazowsza, zdrady ohydnej i nieznacznie tylko osłodzonej powrotem do „Macierzy” Ziem Odzyskanych, która to kwestia zresztą z poprzednią – jak już wspomniano – nie łączy się wcale. Była jednak i druga zdrada, bardziej wielopodmiotowa: zdradzenie przez samozwańczy polski rząd Ormian, Karaimów i Tatarów, nade wszystko zaś zdradzenie Rusinów – Białorusinów, Poleszuków, Ukraińców. Zdradzenie tych, z którymi od stuleci mniej lub bardziej zgodnie żyliśmy w jednym państwie, w jednym wspólnym domu (i to dużo wcześniej niż Zygmunt I Stary przyłączył do Królestwa Polskiego Warszawę!), a których to bez wahania wydaliśmy na srogą niewolę Sowietom. Jakże aktualne stały się słowa Anny Zahorskiej (Savitri), które z powodzeniem i po 1944 r. mogliby wyszeptać Polacy na Kresach, ale też tak wielu Rusinów:

Prawdaż to, Polsko? My niewysłuchani [...] Powstańcy z kresów i uniccy święci?! Prawdaż to, Polsko? W moskiewskiej ciemnicy Byłaś nam zorzą, nadzieją i wiarą! Ty dziś wolna, my – znów niewolnicy... Zdeptałaś miłość, wzgardziłaś ofiarą! [...] Dziś – słyszysz – twemu wtóruje weselu Szept przerażony: – A gdzie brat? Gdzie Abel?...

Rozważania, czy wskrzeszonej po okupacji Polsce rzeczywiście towarzyszyło aż takie wesele zostawmy na boku, gdy Kresy Wschodnie nieodwołalnie skazano na karę śmierci... Ale do dziś pamięć o nich, o ich wielonarodowym i wieloreligijnym charakterze – na który składały się i cerkiewne śpiewy – oraz przypominanie o ziemiach zabużańskich jako integralnej części naszego dziedzictwa pozostają najlepszym remedium na wszelki nacjonalizm, jakiego łatwo się nabawić w „przesuniętym” na zachód, jednonarodowym kraju, pozbawionym już po raz drugi Ziem Zabranych... A jak uczy przykład PKWN-u i jego epigonów – przed nacjonalizmem nie ratuje nawet brak patriotyzmu! Nienawiść to bowiem olbrzymia, gdy rezygnuje się z połowy państwa, byle tylko nie dzielić go z [tu wstaw dowolny obraźliwy epitet] Ukraińcami i Białorusinami! A nienawiść mocno zapadła w dusze, gdy mimo upływu lat i dziesięcioleci taki stan rzeczy w pełni się usprawiedliwia i aprobuje...

Czy coś jednak zostało z tego wspaniałego dziedzictwa polskiego prawosławia i polskiego grekokatolicyzmu po granicznych przesunięciach i wysiedleniach? Na pewno garść wspomnień o dawnym, barwniejszym świecie i skromne pozostałości, tworzące nastrojowe, choć osamotnione nisze dawności. Odnajdziemy więc jeszcze wspaniałe uroczystości prawosławne na opromienionej niesamowitą atmosferą Świętej Górze Grabarce. Odnajdziemy jakieś niedobitki obrządków wschodnich na przeciętych stalinowską granicą Podlasiu i Roztoczu oraz na tych obszarach Karpat, na które z wygnania i straszliwej poniewierki powrócili Łemkowie. Ulotny czar dawnego świata, zachowany niczym owad w kawałku bursztynu, odnajdziemy też we... Wrocławiu, gdzie działa znakomity Chór Męski Oktoich – prawdziwy fenomen muzyki cerkiewnej. Czar ten odnajdziemy i w Hajnówce, gdzie u bram Puszczy Białowieskiej odbywa się niesamowity Międzynarodowy Festiwal Muzyki Cerkiewnej. Czar ten odnajdziemy w zachowanych ikonostasach i w surowych obliczach postaci ze świętych obrazów. Czar ten odnajdziemy wreszcie w zapachu drewna, unoszącego się wokół zapomnianej bojkowskiej cerkiewki. Nieliczne to relikty po dawnej Rzeczypospolitej, ale jeśli po kilkudziesięciu latach pozostała u nas jeszcze pewna wrażliwość, to naprawdę warto się nimi zachwycić. Bo cerkiewny czar to czar monumentalny a przecież subtelny, egzotyczny a przecież pełen ciepła, okraszony złotem, a przecież przepełniony duchem pokory. I zawsze działa!

Bartłomiej Grzegorz Sala
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.