Felietony

Elity godne zaufania

Bartosz ĆwirSi non jurabis, non regnabis – usłyszał elekt Henryk Walezy z ust hetmana nadwornego koronnego Jana Zborowskiego, kiedy zwlekał z podpisaniem artykułów konfederacji warszawskiej. Nadzwyczajna to rzecz, nawet jak na współczesne nam standardy, skoro przyszły władca państwa polsko-litewskiego słyszy od swego przyszłego poddanego, że do rządów w ogóle nie dojdzie, jeżeli nie zaprzysięgnie zobowiązań, jakie obywatele Rzeczypospolitej przed nim postawili. Niejeden z żyjących obecnie demokratów wypnie dumnie pierś i fuknie tylko z odrazą na paryskie poselstwo z 1573. On przecież nie musi targować się z władzą o jakieś paragrafy, bo jemu zwierzchnictwo nad rządem przypada ot tak – z konstytucyjnego namaszczenia. I w tym właśnie jest cała groteska...

Internet wprost roi się od kpiarskich przeróbek spotów wyborczych Platformy Obywatelskiej, a obietnice, które złożył przed kilkoma laty Donald Tusk, wyśmiewane są niemal na każdym kroku. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro przecież nie od dziś wiadomo, że każda z tychże obietnic była jednym wielkim łgarstwem. Nikt oczywiście nie zamierza premiera rozliczać, bo jak niby miałoby do tego dojść, jeśli nie przez samowolny akt przemocy względem naczelnego przedstawiciela zwyrodniałych elit? Do czegoś podobnego dopuścić jednak nie można – aparat przymusu stoi przecież po stronie tych, których należałoby rozliczyć i jest wciąż bardzo dobrze opłacany, aby w razie zagrożenia jego członkowie wiedzieli, po której stronie należy się opowiedzieć. Na wymiar sprawiedliwości również nie ma co liczyć (łamanie słowa danego wyborcom pod żaden paragraf nie podchodzi), chyba że Tusk złamie prawo wprost, podpadając przy tym komuś, nad kim w Polsce zwierzchności nie ma, a i w tym przypadku nie ma absolutnej pewności, jeśli chodzi o wymierzenie realnych kar.

Najbardziej przerażające w tym przedstawieniu nie są jednak główni aktorzy, lecz raczej sami widzowie (a przynajmniej ich część) – ci bowiem zdają się wierzyć nieustannie w  jakże chwalebny konstytucyjny zapis o tym, iż w państwie polskim władza zwierzchnia należy do narodu. Ba! Niektórzy są o tym święcie przekonani, a grupa niedowiarków nastawionych sceptycznie do artykułów ustawy zasadniczej to przecież tylko banda oszołomów, węsząca wszędzie spiski. I nic tutaj nie poradzą żelazne argumenty, że przecież obietnice były, a ich spełnienia wciąż nie można się doczekać. To wszystko wina kryzysu! Gdyby nie zachłanni, amerykańscy kapitaliści, to mielibyśmy niskie podatki, wolny rynek, jednomandatowe okręgi wyborcze, czyli po prostu raj na ziemi. Łatwe, przyjemne wytłumaczenie, które pozwala na dalsze siedzenie przed telewizorem z piwem w ręku, zamiast zmuszać samego siebie do jakiegokolwiek wysiłku w celu wyegzekwowania własnych praw.

Jednakże nie to jest najgorsze, skoro istnienie podobnych jednostek stanowi niejako dziejową konieczność. Oni zresztą i tak nie mają realnego wpływu na państwową politykę. Bardziej złowrogi jest fakt, iż w podobny sposób myślą ludzie z pozoru całkiem inteligentni – czasami nawet wykształceni – chociaż w ich wypadku czynnikiem budującym światopogląd nie jest lenistwo. Ta grupa ludzi zwyczajnie wierzy w bajki o braterstwie ludzkości, o solidaryzmie międzynarodowym i o powszechnym poszanowaniu demokratycznych, jak to się mówi, praw każdego obywatela. Naród ma przecież władzę – powiedzą – bo to on obiera sobie rządzące elity. Do tego może ruszyć z oddolną inicjatywą, zebrać podpisy... na które już czeka sejmowa niszczarka. Tego rodzaju naiwniactwo osiąga niespotykane jak do tej pory wyżyny, a wszystko za sprawą odrzucenia historyzmu – zasady nakazującej oparcie się we współczesnych analizach na doświadczeniu historycznym.

Sięgnijmy zatem wstecz. Jest rok 1573. Na tronie Rzeczypospolitej Obojga Narodów zasiada francuski elekt Henryk Walezy. Król przybywa do kraju zupełnie obcego, gdzie brak mu lojalnego stronnictwa – szlachta trzyma się razem w swoich własnych obozach. Monarcha z powodu braku zasobów nie miałby większych szans, by prowadzić politykę sprzeczną z interesem elit, w rękach których spoczywała i tak realna władza państwowa. Szlachta zdawała sobie z tego sprawę, jednak mimo to stworzono potężne zabezpieczenia prawne w postaci artykułów henrykowskich i pacta conventa. Oba dokumenty każdy z kolejnych elektów miał obowiązek zaprzysiąc, jeżeli chciał zasiąść na polsko-litewskim tronie. W pierwszym przyszły władca zapewniał, że nie ośmieli się podnieść ręki na wolności szlacheckie oraz ustrój panujący w Rzeczypospolitej, zaś w drugim znajdowały się cele, jakie król zamierzał osiągnąć. Wszystko to niejako podsumowywał fakt, iż naród szlachecki miał prawo dokonać rokoszu, gdy monarcha złamie zaprzysiężone postanowienia.

Pacta conventa przypominają w pewnym stopniu dzisiejsze programy partyjne – zawierają informacje o tym, jakie król lub dziś partia stawia sobie cele. Występują tu jednak dwie zasadnicze różnice. Programy partyjne ustala sama partia i nie zaprzysięga ich, a wyłącznie proponuje obywatelom. Nie ma zatem żadnej wiążącej umowy, co obecny rząd w sposób obrzydliwie dosadny zaprezentował. Z kolei pacta conventa spisywała szlachta, zaś postanowienia zawarte w dokumencie miały charakter wiążący, bowiem monarcha musiał przynajmniej starać się osiągnąć nakazane mu cele. W zmierzającej ku absolutyzmowi Europie nie było to zjawisko nazbyt rozpowszechnione, jednak wiele republik budowało struktury, mogące egzekwować u mianowanych władców pewną dozę posłuszeństwa. Wenecja na przykład nakładała na dożę odpowiedzialność finansową za podjęcie błędnych decyzji polityczną, więc zwierzchnikowi (choć nie bezpośredniemu, bo istniał także parlament) opłacało się postępować jak najlepiej.

W obecnych ,,racjonalnych” czasach tego typu rozwiązania poszły dawno w zapomnienie. Programy partyjne są, owszem, ale równie dobrze mogłyby wkrótce zaniknąć – nikt nie odczułby ich braku. Obietnice bez pokrycia, plany, których i tak nikt nie zamierza zrealizować, to tylko tło dla faktycznych rozgrywek politycznych. Demokratyczna gawiedź z zapałem próbuje uczestniczyć w tym dramacie, wierząc, że cokolwiek może to zmienić. Tak to już jest z demokracją. Gdyby w wielkiej Rzeczypospolitej dano chłopom prawo głosu, ogromne państwo poszłoby na dno setki lat przed prawdziwym jego końcem.

Bartosz Ćwir
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.