Aleksander Ford - aktor od wielu lat związany pracą twórczą z Łodzią (wcześniej z Krakowem, Szczecinem i Warszawą). W ostatnich trzynastu latach aktor, reżyser i dyrektor artystyczny Teatru Kometa, w którym to prezentował dzieciom i młodzieży bajki i baśnie z różnych stron świata o aspektach moralizatorskich. W swoim dorobku posiada również realizacje spektakli dla dorosłych (na przykład „..., a droga wiodła przez Łódź” – adaptacja wspomnień ocalałych z łódzkiego getta małżeństwa Klugmanów). Od lat związany z Festiwalem Dialogu Czterech Kultur, redakcją „Tygla Kultury”, z Muzeum Kinematografii a także z Towarzystwem Miłośników Starego Miasta. Został uhonorowany Odznaką „Za Zasługi dla Miasta Łodzi”.
- Agnieszka Marcinkowska: Na początek chciałabym się zatrzymać przy Pana dzieciństwie. Edward Zajicek o Pana ojcu mówił tak: „Serdecznie okazywał pomoc każdemu, kto nie dawał sobie rady i tonął. Ale kiedy zobaczył, że ktoś pływa i co gorsza szybciej od niego, to nie daj Boże.” Czy Pan również wspomina ojca jako odwiecznie dominującego?
- Aleksander Ford: Każdy artysta ma prawo do takich rzeczy, zwłaszcza kiedy jest autentycznym twórcą, a nie tylko ma się za twórcę. Ojciec nazywany był „carem filmu polskiego”. To był człowiek, który zawsze wiedział, czego chce. Był troszkę apodyktyczny, ale tylko wtedy, kiedy się go dobrze rozgryzło, bo na ogół wydawało się, że jest przemiły dla każdego. A to, że człowiek się uśmiecha, nie zawsze znaczy, że darzy sympatią wszystkich.
- A. M.: Pana matka była polonistką. Podobno bardzo ganiła Pana za błędy językowe. Czy Pan również jest tak wrażliwy pod tym względem?
- A. F.: Słowacki kiedyś pisał: „O Polsko! Pawiem narodów byłaś i papugą”. Tym pawiem była ta francuszczyzna modna na dworach. Potem były rozbiory. W zaborze niemieckim trzeba było uczyć się niemieckiego, w rosyjskim powszechna była rusycyzacja. Dzisiaj moda jest na język angielski. Wplatanie tych języków mnie tak bardzo nie razi. Najbardziej przeszkadzają mi błędy samego języka polskiego, np. zaczynanie zdania od „mi się to nie podoba”, kiedy moja matka-polonistka mówiła, że tylko chamy zaczynają od „mi”. Myślę, że to ciągle będzie mnie raziło, bo w końcu urodziłem się w innej epoce. Ale każdy wiek ma swoje prawa i myślę, że nawet profesor Miodek, który dba o czystość języka w pewnym momencie zaczął pewne nadciągnięcia tolerować, bo takie jest prawo języka.
- A. M.: Jakie cechy wyniósł Pan z domu? Cechy, które pomogły Panu w późniejszej karierze.
- A. F.: Flegmatyczność mojej matki, która wszystko odkładała na później. Wyrosłem w tym duchu, ale nie poszedłem takimi samymi śladami – to, co mam zrobić, robię natychmiast, nie odkładam tego na później. Na ojca wiecznie czekało się godzinami – ale zawsze wiedziałem, że jest On wielkim twórcą i mam prawo czekać. Tego się nauczyłem za granicą: jeśli umawiam się na piątą, to jestem o piątej. To niewątpliwie pomogło mi życiu.
- A. M.: Jak zaczęła się Pana przygoda ze sceną? Czy od początku chciał Pan być aktorem, czy była to raczej presja narzucona przez wielkie nazwisko ojca?
- A. F.: Tak naprawdę do ostatniej chwili nie wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem, że kocham samochody i ładne dziewczyny – nazywano mnie „babskim królem”. Jako dziecko chciałem być szoferem i kominiarzem. Wiele czytałem. I tak właściwie nie wiedząc do końca, kim chcę być, postanowiłem zostać aktorem. Ojciec widział mnie bardziej w roli reżysera. Mnie to jednak nie interesowało. Na aktorstwo poszedłem chyba na złość ojcu. Ale udało się – skończyłem aktorstwo, z czego jestem bardzo dumny, bo kocham ten zawód, co nie znaczy, że nie zająłem się reżyserią. Była to jednak reżyseria teatralna, a nie filmowa.
- A. M.: Czy pamięta Pan swój pierwszy występ? Jakie uczucia Panu towarzyszyły?
- A. F.: Przed szkołą aktorską nie gustowałem zbytnio w teatrach amatorskich. Po prostu nie miałem z tym styczności. Czasem recytowałem wiersze publicznie i tej tremy się powoli pozbywałem. Już tam nauczyłem się jednej rzeczy – są dwa rodzaje tremy: trema deprymująca i trema budująca. Jednak w momencie styczności z widownią zawsze jest fragment tremy deprymującej, ale widz nie jest w stanie jej dostrzec. W pierwszych minutach aktor musi ogarnąć spojrzeniem widownię, musi ją widzieć. Kiedy ją widzi i ma świadomość tego, że go słuchają, mija ta trema. Na jej miejsce pojawia się trema budująca. Wtedy jest już świadomość panowania nad widownią. A jeśli jest ta świadomość i widownia słucha, to znaczy, że się mówi logicznie i jest się po prostu dobrym.