Kultura > Młode pióra

Agnieszka Tomaszewska – pomysły biorą się z notesu

Agnieszka TomaszewskaPanie i Panowie, proszę wygodnie usiąść w fotelach, albowiem nadeszła pora na drugi z serii wywiadów z pisarzami. W tym tygodniu czekają nas prawdziwe fajerwerki, ponieważ dzisiejszym gościem jest sama… Agnieszka Tomaszewska!

(Na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział: jej książka – „Invocato”, która pod koniec 2010 roku ukazała się nakładem wydawnictwa Bullet Books, odniosła niemały sukces.)

Panią Tomaszewską po raz pierwszy „spotkałam” na forum Księgarni Internetowej Selkar. Pomimo dzielącej nas sporej różnicy wieku, pisarka okazała się być miła, uprzejma, tolerancyjna oraz nieziemsko cierpliwa. Najlepszym tego dowodem jest fakt, iż udzieliła wyczerpujących odpowiedzi na poniższy maraton pytań.

Czy zainteresowałaby się Pani „Invocato”, gdyby była Pani czytelniczką? Dlaczego?

Gdybym była kimś, kto stoi przed półką w księgarni, sięgnęłabym po „Invocato”, ponieważ dotyka ono ciekawego tematu. Ludzie boją się lub nie chcą rozmawiać o samobójstwie. Już samo słowo jest niczym głośno wypowiadana klątwa. Czytanie o nim to coś zupełnie innego. Nie mówiąc już o tym, że zagłębianie się w świat stworzony na bazie samobójstwa jest magiczną mieszanką dwóch silnych ludzkich emocji – ciekawości i strachu. I właśnie dlatego ciągnęłoby mnie do tej pozycji.

Co jeszcze czyni Pani książkę wyjątkową?

O „Invocato” zawsze mówiłam dwie rzeczy. Pierwsza: to książka o przyjaźni, druga: jest to komiks, tyle że bez obrazków. I właśnie te dwie składowe są powodem jej sukcesu. Mamy tu postacie iście komiksowe, alternatywną rzeczywistość nakładającą się jak slajd na znane nam współczesne realia, oraz, a może przede wszystkim, bohaterów, którzy są w tej historii najważniejsi.

Dlaczego właśnie fantastyka?

Fantastyka daje mi ocean możliwości. W niej jedynym ograniczeniem jest moja wyobraźnia. Jest wspaniałym tłem, obrazem samym w sobie, w którego ramach mogę robić dosłownie wszystko. Jako twórca jestem zupełnie wolna.

Nie obawia się Pani zaszufladkowania?

Myślę, że szuflady boją się tylko ludzie, którzy nie są siebie pewni, a uwagę na nią zwracają jedynie ci, którzy przyznają się głęboko w sobie, że kręcą się w kółko – niby robią coś innego, ale tak naprawdę wciąż to samo.

Dla przykładu powiem, że „Invocato” dostało kilka łatek. Zależy jak ucho przyłożyć. Czy mi z tym źle? Czy jako autor czuję się sfrustrowana, bo chciałam inaczej, a wyszło jak wyszło? Nie. Wręcz przeciwnie. Cieszy mnie, że podoba się to zupełnie różnym ludziom. Niezależnie od płci czy zainteresowań.

Wbrew pozorom, to, że dobrze czuję się w rozciągliwości i plastyczności fantastycznych światów, nie oznacza, że interesuje mnie jedynie fantasy. Dobrze czuję się również w sensacji czy SF. Nie wykluczam także romansu, bo pomysły jak najbardziej są.

Wielu pisarzy zaczyna od publikowania opowiadań w gazetach. Czy tak było również w Pani przypadku? A może „Invocato” to Pani pierwsza próba literacka?

Pisałam już wcześniej, ale nie były to opowiadania. Moja pierwsza próba to zaledwie czterysta stron. Była to powieść, na której nauczyłam się wielu rzeczy. Potem było jeszcze kilka prób, ale nie wysyłałam ich nigdzie.

Prawdą jest, że lubiłam pisać, ale też nigdy nie koncentrowałam się na tym, by wydać moje prace. Opowiadanie wysłałam tylko raz, ponieważ byłam ciekawa opinii na temat mojego pomysłu i wykonania. Nigdy przedtem nie próbowałam z krótką formą, ale odważyłam się i odniosłam sukces. Dostałam trzy pozytywne opinie, z czego dwie dawały mi możliwość wydania. Jestem jednak przekonana o tym, że jeżeli ktoś nie czuje się dobrze w pisaniu opowiadań, nie powinien się przejmować sztucznymi regułami, bo rzeczywistość weryfikuje je bardzo szybko, czego jestem chodzącym przykładem. Nigdy nie wydałam opowiadania, a moja pierwsza próba pisarska była obszerna, obejmowała pięć wykreowanych od zera światów, cztery rasy i miała około pięćdziesiątki głównych bohaterów, z czego każdy był inny i posiadał na tyle wyrazistą osobowość, by podczas czytania nie zlewać się z innymi lub wyróżniać tylko imieniem.

Podsumowując: pisać zaczęłam w wieku lat dziewiętnastu – wydałam jako trzydziestolatka. Były momenty, gdzie do klawiatury podchodziłam z wielkim entuzjazmem i energią, ale były też takie, gdzie każde uderzenie w klawisz było wyważone i spokojne. Pisałam, bo lubiłam. Wydanie jednej z prac było przyjemną nagrodą.

Czy napisanie książki zabrało Pani dużo czasu?

„Invocato” było jednym z tych pomysłów, do których paliły mi się palce a z twarzy nie schodził uśmiech. Lubiłam tę historię pod każdym względem, dlatego też napisanie jej zajęło mi dwa miesiące. Pisałam po dwie, trzy godziny dziennie. Nie mam dużej wprawy, bo nie jestem zawodowcem. Trzymałam się tej fali entuzjazmu i po dwóch miesiącach postawiłam ostatnią kropkę. Do teraz bardzo miło wspominam ten czas. Pisanie tej pozycji było jak zabawa w najlepszym parku rozrywki.

Czy później trzeba było nanosić wiele poprawek?

Bałam się korekty. Nigdy przedtem nie miałam do czynienia z pracą redaktora. Na przykładach, jakie znalazłam w Internecie, było tyle skreśleń, że pomyślałam sobie, że mi, amatorowi, ten nieznany jeszcze redaktor wykreśli pół książki, wyśle do kąta i każe czytać słownik pisowni polskiej na głos. Skończyło się na tym, że wykreślenia były szczątkowe. Więcej pracy zajęło poprawianie tekstu pod względem jego jakości aniżeli samej fabuły. Ostatecznie wyszło na to, że stare przysłowie ma w sobie dużo racji i nie taki redaktor straszny, jak go wyobraźnia autora maluje.

Dlaczego wybrała Pani akurat Bullet Books, a nie żadne ze znanych tradycyjnych wydawnictw?

Bullet Books jest tradycyjnym wydawnictwem. Zdaję sobie sprawę, że w tym samym czasie, gdy powstało Bullet Books, na rynku wydawniczym pojawiło się wiele oficyn, które skupiają się na wydawaniu książek za pieniądze autora, bądź dzieląc koszty na pół. Jednak Bullet Books nie jest jedną z nich.

Zupełnym przypadkiem trafiłam na ogłoszenie odnośnie poszukiwania autorów przez Bullet Books. Nie miało jeszcze wtedy strony internetowej. Właściwie to i ja, i ono dopiero zaczynaliśmy i myślę, że trafiliśmy na siebie w dobrym czasie. Była w tym spotkaniu duża doza szczęścia i przypadku, a wyszło, co wyszło.

Czy jest Pani zadowolona ze współpracy z Bullet Books?

Współpraca z Bullet Books jest dla mnie przejrzysta. To, co podoba mi się w niej najbardziej, to to, że nie jestem traktowana jak nazwisko przynoszące zyski bądź straty. Jeśli mam jakieś pytania, to pytam i dostaję odpowiedź. Działa to tak samo w drugą stronę. Jeśli miałabym ubrać naszą współpracę w jakieś słowa, powiedziałabym, że jest jak najbardziej poprawna i normalna.

Jak wyglądał proces wydawniczy?

Sam proces był wręcz błyskawiczny jak na znane mi z opowieści standardy. Wydawcy zależało na książce i już po czterech dniach od wysłania do wydawnictwa zapytania z próbką tekstu, dostałam odpowiedź. Zdaję sobie jednak sprawę, że dziś okres oczekiwania autorów znacznie się wydłużył, bo wydawnictwo jest na rynku już jakiś czas.

Potem proces redakcyjny. Starałam się jak najszybciej wprowadzać poprawki i odpowiadać na sugestie redaktor, Pani Beaty Kaczmarczyk.

Jak jest z reklamą? Ponoć polskie wydawnictwa niezbyt sobie z nią radzą.

Pod tym względem nigdy nie narzekałam na brak pracy i starań ze strony Bullet Books. Wystarczy sięgnąć po książkę i spojrzeć na okładkę. Jest tam wymienionych aż dziewięć patronatów medialnych, a na tym rola wydawcy się nie skończyła. „Invocato” miało wykupione banery reklamowe na kilku większych portalach związanych z fantastyką i nie tylko.

Sam autor również może zrobić kilka rzeczy, które pomogą zainteresować szersze grono jego pracą. Pierwszą jest konto książki na Facebooku. Nawet ja od niego nie uciekłam i, mimo że nie lubię portali społecznościowych, założyłam konto swoje i książki. Strona internetowa z moimi pracami powstała dużo wcześniej i dziś jest dobrą platformą do kontaktu z czytelnikami. Jeśli autor nie ma umiejętności, by samodzielnie stworzyć stronę, zawsze alternatywą jest blog. Każde z tych miejsc skupia czytelników wokół książki, a o to przecież w tym wszystkim chodzi – by ktoś przeczytał to, co mamy do zaoferowania.

Jak się Pani czuje, widząc „Invocato” w księgarniach? Czy jest Pani zadowolona ze swojego debiutu?

W moim mieście księgarń mamy kilka, ale nie należą do dużych, więc nawet w nich nie szukałam. Szczerze mówiąc, jeszcze nie miałam okazji zobaczyć „siebie na półce”. W moim przypadku więcej emocji było przy pierwszym zetknięciu z nią w formie papierowej. A było co podziwiać, bo do moich drzwi zapukał pan listonosz z pudłem, a w nim ponad dwadzieścia egzemplarzy czekających na podpis.

Jeszcze większy dreszczyk emocji przeszedł po plecach, gdy zobaczyłam projekt okładki.

Tak, jestem zadowolona z debiutu. Lubię „Invocato”.

Czy już wiadomo coś o dacie publikacji Pani drugiej książki - „Insomnii”?

„Insomnia” prawdopodobnie zostanie wydana wiosną. Wstępnie mówi się o kwietniu.

Czy będzie ona w jakikolwiek sposób powiązana z wydarzeniami opisanymi w „Invocato”?

„Insomnia” i „Invocato” to dwie odrębne historie i nie mają ze sobą nic wspólnego.

Czy obecnie pracuje Pani nad nową książką?

Odkąd zaczęłam pisać, nie było czasu, w którym nad czymś bym nie myślała. Obecnie piszę drugą księgę „Invocato”. W wolnych chwilach powstają szkice do kolejnych dwóch powieści, za których pisanie zabiorę się zaraz po skończeniu aktualnej pracy.

Czy pisanie w jakikolwiek sposób koliduje z innymi aspektami Pani życia?

Odpowiem pytaniem, bo tak najłatwiej będzie mi przedstawić, jak to jest z czasem. Wyobraźmy więc sobie siebie w roli piszącego. Mamy szkołę/pracę, obowiązki domowe, zajęcia poza domem, znajomych, może dzieci, psa czekającego ze smyczą w pysku pod drzwiami, zaległą wizytę u dentysty i mamy wygospodarować z tego dwie, trzy godziny dziennie na pracę nad książką. Uwzględniając to wszystko, pytanie brzmi: Jak to jest wygospodarować dwie godziny z napiętego grafiku i kosztem czego to robisz?

Wszystko zależy od tego, czy podchodzimy do pisania jak do wyrzeczenia, czy jak do przyjemności. Ale mówiąc o tym bez górnolotnych dyrdymałów prawda jest taka, że czasem pisanie koliduje ze wszystkim. Wyrzeczeniem jest wtedy, gdy myślisz, że mógłbyś w tym czasie iść na spacer czy pograć w karty i świetnie się bawić. Przyjemnością, gdy wszystko inne jest odfajkowane, a my po prostu stukamy w klawisze.

Czy pisanie traktuje Pani jak zawód czy raczej hobby?

Pisanie nigdy nie było zawodem. Zawsze było to tylko i wyłącznie hobby.

Z góry przeproszę za nieco niezbyt taktowne pytanie, ale wielu spośród Czytelników marzy o karierze pisarskiej. Czy z tego da się wyżyć?

O naiwności! Z pisania nie da się wyżyć. To brutalna prawda. Być może w krajach, gdzie zainteresowanie książkami jest większe, ba, sam rynek jest większy, jest to możliwe. Polska, niestety, nie jest jednym z tych krajów. Tym, którzy myślą o pisaniu jako sposobie na życie, powiem tylko, że owszem, jest to sposób na życie. Sposób na wytrenowanie wyobraźni, na miło spędzony czas, na spełnianie siebie w sposób twórczy. Ale nie jest to sposób na reperowanie portfela.

Co Pani zdaniem jest najważniejsze w książce?

Wszystko to jest ważne. Zależnie od tego, z jakiego „ujęcia kamery” reżyserujemy naszą opowieść. Czasami akcent stawiamy nad wykreowanym światem i to on gra pierwsze skrzypce. Innym razem są to postacie. Wcale nie muszą być wyraźne i pełnokrwiste, by czytelnik chciał poruszać się wraz z nimi po fabularnej planszy. Język również jest ważny, bo nie jest istotne do kogo kierujemy opowieść, tylko o kim opowiadamy. W zależności od tego, co chcemy opowiedzieć i o kim, wybieramy składowe naszego świata i budujemy go z wybranych klocków. Znam spisane historie o niezwykle nudnych ludziach, którzy przez cały czas trwania opowieści o nich nie zrobili absolutnie nic, a historie te podbiły serca wielu czytelników.

Wszystko jest ważne. Zarówno o kim, jak i jak opowiadamy.

Skąd czerpie Pani inspirację?

W tym co powiem, nie będzie ani trochę z zadzierania nosa, mędrkowania, czy udawania wielkiego umysłu, więc niech nikt się nie obrazi za prostotę odpowiedzi w stylu zen. Otóż – świat jest wszystkim czego potrzeba do tworzenia światów. Ot i tyle.

Zacząć się może od liścia, automatu z kawą, mrowiska, czy od stwierdzenia: „Kolejne wakacje w pustelni mojej babci”. Inspiracja to takie ładne, ulotne słowo, które dla każdego oznacza co innego. Głównych inspiracji jest kilka. Ex aequo prowadzą: muzyka oraz (zapewne karalne) podglądactwo. To ostatnie jednak nie ma wpływu na kreowanie bohaterów. Żadna z opisanych przeze mnie postaci nigdy nie miała swojego odpowiednika w realnym świecie.

Jak Pani pisze? Znaczy, jak to wygląda? Ma Pani jakieś specjalne techniki? Tworzy Pani na komputerze czy ręcznie? Najpierw na brudno czy od razu na czysto?

Opowieści o tym, jak to poszczególne myśli zamieniały się w książkę, zostawię sobie na czas podagry i szczęki w szklance. Dziś odpowiem topornie – pomysły biorą się z notesu.

Oprócz komputera na moim małym biureczku leży sobie niczemu niewinny notes, od którego wszystko się zaczęło. Nie licząc niego, jest jeszcze długopis i kubek herbaty. Tyle z pomocy technicznych, potrzebnych do wcielenia pomysłu w życie.

Umysł mam sprawny, aczkolwiek RAM nie duży, więc potrzebuję czegoś, gdzie zapisuję poszczególne zdania, czasami dialogi, plany rozdziałów. Gdyby nie to, zapomniałabym o wielu z nich. Padło na wyjęty z głębin szafki nieużywany kalendarz i tak zostało. Dziś są w nim zapiski odnośnie wszystkich pomysłów, które kiedyś staną się spójną całością.

Nigdy nie pisałam na brudno. Nie ma innych wersji oprócz oryginału, notesowych zapisków i tego, co mam w głowie.

A jak sobie radzić z blokadą twórczą?

To zależy co rozumiemy przez blokadę twórczą. Jeśli mamy na myśli problem z wykreowaniem dobrej historii, to jedynym sposobem na przełamanie się jest ćwiczenie wyobraźni. Jeśli natomiast występują kłopoty z systematycznością, czy pociągnięciem historii do końca - na to też jest jeden sposób – pokonać lenistwo. Wena, tudzież natchnienie, to takie fajne ulotne momenty, w których nasza wyobraźnia składa historię w całość. Potem jest już tylko wklepać/spisać tę historię i tu rola tych kilku chwil się kończy. Nie ma co na nie liczyć, bo za krótko trwają.

Czy Pani zdaniem pisania można się nauczyć? A może jest to dar od Boga, umiejętność dostępna dla nielicznych wybrańców?

Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to jest. Nie umiem odnieść się do innych. Mogę jedynie powiedzieć o sobie, a do siebie podchodzę właśnie w sposób – albo umiesz, albo nie. Jestem wymagająca i wysoko stawiam sobie poprzeczkę. Staram się dobrze opowiadać. Skutek jest różny i tu wchodzi praca rzemieślnika. Piszę, by nauczyć się pisać.

Czy czytanie książek pomaga w pracy nad własnym stylem?

Przyznam, że czekałam na to pytanie. Nikt mi go jeszcze nie zadał, a odpowiedź jest dość szokująca, biorąc pod uwagę to, czym się zajmuję.

Podstawowa zasada brzmi mniej więcej tak, że aby dobrze pisać, trzeba dużo czytać. I w tym momencie wyznawcy tego świętego prawa powinni wyjść z auli i uznać wykład za zamknięty, ponieważ ja, autor niejednej historii, przeczytałam w swoim życiu kilkanaście książek, a dokładniej mówiąc po podliczeniu było ich dwadzieścia pięć ( zaczynając od takich klasyków jak „O psie, który jeździł koleją” ). Tym, którzy podnieśli się po upadku z krzesła już wyjaśniam, dlaczego. Otóż, mam ogromne problemy z czytaniem. Nie będę zagłębiać się w temat, powiem tylko, że mam tak od zawsze. Wbrew wszystkiemu moja ułomność działa na moją korzyść, bo przygody, o których nie byłam wstanie przeczytać, z jeszcze większą pasją wymyślałam. Trenowałam wyobraźnię, aż pewnego dnia napisałam pierwsze słowo, zdanie, rozdział, itd.

To, jak piszę, zawdzięczam jedynie sobie. To, o czym piszę, również. Nie mam ulubionej historii, ulubionego autora, stylu opowieści, bohaterów. To, że nie czytałam, wcale nie oznacza, że jestem uboższa w historie – wręcz przeciwnie. Wymyśliłam ich tysiące.

Moim zdaniem, ludzie za bardzo opierają się na pracy innych. Czytają i piszą. Piszą i czytają. I OK. Mam tylko jedno „ale” do tego diagramu. Gdzie w tym wszystkim jest oglądanie i słuchanie świata i ludzi? Często czytam zarzuty odnośnie książek. O nieadekwatnym języku, sztywnych dialogach, sytuacjach, które w życiu nigdy nie miałyby miejsca. Skąd się to bierze? Ano stąd, że autor starał się bardzo dobrze to opisać i mając na uwadze poprawność, zapomniał o autentyczności.

Albert Einstein powiedział: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić. I wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to coś robi”. I tak właśnie było ze mną. Nikt mi nie powiedział: „Agnieszko, przecież ty nie czytasz. Nie nadajesz się na składową w tym równaniu”. Ja po prostu nie wiedziałam, że się nie da. Jestem wyjątkiem przez duże W.

Jakiej rady udzieliłaby Pani początkującym twórcom?

Przygoda z pisaniem zaczyna się od wymyślania, więc wszystkim tym, którzy zaczynają tę ciekawą podróż, mogę poradzić tylko jedno: ODWAGI! Nie bójcie się swoich pomysłów. Nawet jeśli wymykają się ogólnie przyjętym normom czy schematom, opowiadanie historii tylko wtedy ma sens, gdy opowiadamy je swoim językiem, wierni sobie.

Bardzo dziękuję Pani Tomaszewskiej za wspaniały wywiad oraz anielską cierpliwość, a Was, drodzy Czytelnicy, gorąco zachęcam do odwiedzenia jej strony autorskiej: www.fantasfiction.pl

Marta Tarasiuk
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.